Kranichweg. Wstaje dzień, mgły opadają. Znów zapowiada się skwar i żar. Niedobiegła jeszcze do swojego miejsca na tarczy zegarka 10, a już przepowiednie się ziściły. Wita mnie szum klimatyzatorów. Dziś upadły marzenia wielu ludzi. Ale jeszcze tego nie wiedzą. Troszkę poczekam z tym mailem. Jeszcze szef się zdąży o tym dowiedzieć, po co psuć mu tą Bostońską gwieździstą noc. A ja? Mnie to wszystko na równi egal. Może moje rozbudowane ego się nieco przekornie cieszy… ale chyba też nie do końca. Przecież to w sumie także i moja porażka. Lecz jeszcze zdążymy w tej dżungli pomysłów i wizji znaleźć coś, co pozwoli mi pisać optymistyczne listy. Nie jest za późno.
Lunchtime. Im Neueheimer Feld. Od spiekoty pojawiają się fatamorgany. Co rusz widzę ludzi, których kiedyś dane mi było znać, z którymi wiążą mnie wspomnienia pięknych chwil. Ampleksus. Znów śmiechawy rechot budzi mnie z poobiedniego odrętwienia. Znów myślę o przyszłości, która zaskakuje każdego dnia. Myślę niech zaskoczy! Niech sprawia te swoje piękne niespodzianki. Niech tak jak kiedyś w tym pociągu, którego stukot odbił się dnia następnego w szaleńczym tańcu, nie zdradza się. Zostanie nieprzewidziana. Cudnie nieprzewidziana, prowadząca czasem na manowce.. także cudne przecież.
Theoretikum. Plac ogarnięty został przez spragnioną i głodną gawiedź. Atmosfera ma zapach przysmażonego tłuszczu, powiększającego się za każdym kęsem kalorycznej masy. Każdy z nas wychodzących z niewątpliwej uczty, bezsmakowej ale niewątpliwej, wygląda jakby zdobył Everest swojego żołądka. Ten uśmiech na mej twarzy wywołany przekomicznym zadowoleniem z wchłoniętego przed chwilą posiłku całkowicie odzwierciedla wspomnianą prozę. Bo prozę moi drodzy należy tylko czasem zakrapiać rymem. Poetyckim dążeniem do złudnych bytów.