Lubię Zaduszki
Początek listopada, jak żaden inny okres w roku uświadamia nam wszystko co straciliśmy, co za szybko minęło, a miało być wieczne. Jednak, na przekór smutkom i melancholiom, lubię Wszystkich Świętych oraz Zaduszki. Lubię te odświeżające, mroźne poranki kiedy okryci ciepłymi płaszczami idziemy odwiedzić dziadków i babcie. Lubię dostojność Rakowic – najmistyczniejsze są wieczory kiedy cmentarz lśni jak światła miasta, ale już pogrąża się w ciszy. Lubię wiejskość podkrakowskiej Ruszczy z pięknym, filmowym widokiem na polną drogę wzdłuż polskich wierzb (już tylko we wspomnieniach, bo drzewa ścięto, a taka piękna była scenografia...). Lubię zanurzenie w historii na nekropolii w Podgórzu (znicz na grobie przyjaciela Taty, poety, który odebrał sobie życie po '81). Lubię – to niewłaściwe słowo? Dobre, bo oprócz przyjemności z oglądania pięknych obrazów związanych z oprawą cmentarzy, przyjemności z kolejnego powtarzania świętego rodzinnego rytuału chodzenia, odwiedzania, sprzątania, kładzenia oraz zapalania, te dni najlepiej przypominają kim jesteśmy, skąd przyszliśmy i co nas wszystkich czeka.
Znajduję trzy terapeutyczne dla duszy refleksje płynące z listopadowych świąt. Upewniają one, że mimo fizycznej utraty, można nie stracić czegoś co ma się w sobie. Mało – nie można tego stracić! Uświadamiają również, iż jesteśmy coś winni naszym przodkom – uczciwe, godne i twórcze spędzenie naszego TUTAJ czasu. Wreszcie mówią: mam życie do przeżycia, choćby wydawało się ono pasmem klęsek, niesprawiedliwym trudem i kosmicznym absurdem. Nikt nie obiecywał, że na TYM świecie będzie łatwo. Dlatego te święta mają sens w odróżnieniu od większości innych dni w roku.