Die Heidelberg Zeitung, nr 2

Z BanjaWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Tukanowe drobnostki
Oko Tukana
Tukan Varia
Napisz do Tukana

Tramwaj numer 2, czyli zmiana rzeczywistości.


Rzecz zaczyna się na Kranichweg 51. W miejscu mojego pobytu, tymczasowego, chyba tymczasowego, chyba pobytu. Może już prawie zamieszkania? Może wciągnęło mnie na dobre. Cóż mnie tak zachwyciło? Samotność! Samotność, ale nie ta rozumiana jako smutna. Tak piękna samotność i wyciszenie niezależne od rzeczy, które na siłę nas chciałyby wciągnąć w swoją grę. Niezależność, piękna samotnicza niezależność. Święty spokój porannego spaceru do Tramwaju. Numer 2. Eppelheim – Bismarckplaz.

Betriebshof. Punkt zwrotny. Przesiadka w tramwaj zwany prozą życia. Cztery przystanki i mnie ogarnie. Ogarnia, ale tylko na godzinkę, później jakaś dziwna stabilna pseudo radość. Robię swoje, raz dobrze, raz nie. Myśli zanurzone w prozie tęsknią za poezją wolności. Zrzucenia jarzma regulowanego godzinami pracy. Jarzma niejednokroć miłego, aczkolwiek...

Technologie Park. Południe, słońca skwar. Spiekota. Jedynie klimatyzatory się cieszą bucząc swoją leniwą szantę pracy. Ścieżka wiedzie obok gwarnego jeziorka. Staw porusza się w regularnym rechocie ampleksusów, bądź nieustannie się o niego doprasza. Kojąca "rurka", tęskna wręcz, za tym co staw ma co wiosnę. Za rytmem, którego nie zakłócają żadne wybryki emocji. Wszystko z góry ustalone. Wiosna.

Mensa. Have a nice day sir! Ciekawy ten niemiecki się staje ostatnimi czasy. Kły zanurzają się w panierowanych bezkręgowcach. Myśli? Wieczorne. Bo wieczory, niczym niedziele Klenczona, są dla nas. Nas? W końcu w liczbie mnogiej. Mogę odrywać się od dni, beznamiętnych poranków. Zostawić samotnie na obrzeżach i oddać się życiu, które przecież tak hołubiłem będąc w Krakowie. Znów, wino, kobiety, śpiew… Takie to swojskie.

Bunsengymnasium. Powrót, który nie oznacza już tego samego, zawsze tego samego, wieczora, który podobny był do tych poprzednich. Dziś wieczór będzie inny. Jak zwykle inny. Jak szybko idzie się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości. Poświątecznej i pięknej. Tramwaj nr 2. To on codziennie wywozi mnie z tej czeluści zatopionej w przeszłym letargu. Nachste haltestelle – Sandgasse.

I jeżeli spontaniczna to rzecz, naturalna i oczywista.. biorę to co się tu daje.. w imię słońca, księżyca i wszelkich jego powierników. Zatopiwszy się w klimacie CAVE, wyciągany na parkiet przez rozbawione nastolatki ląduję pomiędzy osiemdziesięcioletnim pogującym fanem Nirwany i dotrzymującym mu kroku panem dzierżącym białą laskę. Klimat? Toż to Mrożek zatopiony w rytmach disco-rocka. Czemu ten pan się tak dziwnie patrzy? A, tak.. CAVE. Po jednej nocy ta podziemna knajpka, lekko przypominająca te krakowskie, otrzymała własną niechlubną etykietę. Niezależnie od tego jeszcze tam wrócimy.

Marktplatz. Odbieram swojego demona szos z objęć tytanowych zapięć i niezdobytych zamków. W bagażniku prezent. Patrzę w prawo, patrzę w lewo… a tam nic, brak akcji. Wypada tylko podziękować i przy akompaniamencie hartowanego kuflowego szkła nieoczekiwanej zdobyczy, wrócić w objęcia mansardy, z autentycznym widokiem na autentyczny park.

Kranichweg. Wstaje dzień, mgły opadają. Znów zapowiada się skwar i żar. Niedobiegła jeszcze do swojego miejsca na tarczy zegarka 10, a już przepowiednie się ziściły. Wita mnie szum klimatyzatorów. Dziś upadły marzenia wielu ludzi. Ale jeszcze tego nie wiedzą. Troszkę poczekam z tym mailem. Jeszcze szef się zdąży o tym dowiedzieć, po co psuć mu tą Bostońską gwieździstą noc. A ja? Mnie to wszystko na równi egal. Może moje rozbudowane ego się nieco przekornie cieszy… ale chyba też nie do końca. Przecież to w sumie także i moja porażka. Lecz jeszcze zdążymy w tej dżungli pomysłów i wizji znaleźć coś, co pozwoli mi pisać optymistyczne listy. Nie jest za późno.

Lunchtime. Im Neueheimer Feld. Od spiekoty pojawiają się fatamorgany. Co rusz widzę ludzi, których kiedyś dane mi było znać, z którymi wiążą mnie wspomnienia pięknych chwil. Ampleksus. Znów śmiechawy rechot budzi mnie z poobiedniego odrętwienia. Znów myślę o przyszłości, która zaskakuje każdego dnia. Myślę niech zaskoczy! Niech sprawia te swoje piękne niespodzianki. Niech tak jak kiedyś w tym pociągu, którego stukot odbił się dnia następnego w szaleńczym tańcu, nie zdradza się. Zostanie nieprzewidziana. Cudnie nieprzewidziana, prowadząca czasem na manowce.. także cudne przecież.

Theoretikum. Plac ogarnięty został przez spragnioną i głodną gawiedź. Atmosfera ma zapach przysmażonego tłuszczu, powiększającego się za każdym kęsem kalorycznej masy. Każdy z nas wychodzących z niewątpliwej uczty, bezsmakowej ale niewątpliwej, wygląda jakby zdobył Everest swojego żołądka. Ten uśmiech na mej twarzy wywołany przekomicznym zadowoleniem z wchłoniętego przed chwilą posiłku całkowicie odzwierciedla wspomnianą prozę. Bo prozę moi drodzy należy tylko czasem zakrapiać rymem. Poetyckim dążeniem do złudnych bytów.

Neckar. Rzeka jakich wiele. Szeroka jak Wisła w Krakowie, no może ciut szersza. Raz na ruski rok jej spokojny bieg burzy jakaś flegmatyczna barka, bądź szaleńczy pęd wodnego rowerzysty. W zachodzącym słońcu tonie zamek, jego pastelowe kolory sprawiają, że i tak nie jesteśmy w stanie uwierzyć w jego prawdziwe istnienie. Toczący się ziemski garb pozwala nam ujrzeć gwiazdy. To znaczy pozwoliłby gdyby nie konkurencja wina, które w rytmie wyimaginowanej salsy zmniejsza percepcję orbium caelestium. Lata świetlne jeszcze nigdy tak mało nie znaczyły. Niezapomnienie walczy z chęcią powrotu do stanu przed wszystkim. Przed wszechrzeczą, będącą tym w czym zanurzenia nie dostrzegamy gdy żyły mamy trzeźwe. Siadłszy na gombrowiczowskiej przypadłości zaczynam osuwać się w niebyt, nieistniejących przecież, głębokich przemyśleń. Chwilo trwaj.

Berlinerstrasse. Zaciągam się dymem shishy posiadającej osiem wspaniałych, rzeźbionych ustników, zamykam oczy.. odpływam. Czuję na twarzy ciepło nieopuszczającego mnie słońca, które wyszło zza chmur odbiło swe promienie w witrynie tureckiego sklepu. Zmrużone powieki dostrzegają to co płuca przewidywały. Gęsty dym to tylko moje wyobrażenie. Takie jakich wiele w moim życiu. Wyobrażam sobie co dzień Ciebie, w kostce brukowej, w pantografie szumiącego tramwaju, w znaku drogowym, w zepsutym hamulcu roweru, w uśmiechu nieznajomej młuzumanki ale przede wszystkim w słońcu. Bo jesteś przecież słoneczna, a twe promienie topią lody racjonalizmu. Nie wiem tylko kim jesteś. Ale na pewno jesteś i gdzieś czekasz lepszych dni. Tych ważnych nie tylko dla Grechuty.

Altebrucke. Zawieszony nad mozolnym nurtem szarych wód Neckaru. Między słowami, zagubiony w tłumaczeniu emocji tętniącego miasta na język filozofów, których myśli spoglądają z góry, wciąż nierozumiejąc tych tzw. maluczkich. Pawian się śmieje, błyskotki sprzedawców próbują mnie olśniewać, bezskutecznie. Stroma, a może całkiem płaska dróżka zmierza ku Katedrze. Handlarze wypędzeni z jej murów zagościli na krużgankach. Sprzedają Bierchoffa, Klosego, Khana… Za pięćdziesiąt jednostek tutejszej waluty możesz stać się bożyszczem tłumów. Wieczorami bywa, że pachnie tu absyntem.

Schwetzingen. Tutaj salsa nie jest wyimaginowana, co więcej jest pamiętana także przeze mnie. Tu w jej rytmach przypominam sobie wszystkie osoby, których uwielbianym drinkiem jest jałowcówka z tonikiem. Tutaj także ją sączę. Czasami się nie wzruszam.

Eppelheim. Tam świat się kończy aby się zacząć za cztery kilometry. Tam kończy się trasa tramwaju numer 2. Niewiadomo czemu ciągnie mnie dalej. Za te pola pokryte uprawami słupów wysokiego napięcia. Nie wiem czemu korci mnie aby wyruszyć w podróż troszkę dalej, tak tyci-tyci dalej, tylko te cztery kilometry.

Karlsruhe. Mak Donald na Hauptbanhoffie. Zamawiam kawę, słyszę polskie słowa. Dobywają się z ust człowieka o hebanowej twarzy, jest w Dojczlandzie już piętnaście lat. Był w Polsce, wybiera się do Anglii. Pochodzenie, nieważne… nietutejsze, może właśnie dzięki temu od razu obdarzam go sympatią, trwającą tą chwilę rozmowy, i pewnie dłużej jeśli się spotkamy.

Genissen. Nie to nie nazwa miasta, ulicy czy innego miejsca, to słowo oznaczające cieszenie się życiem. To właśnie robię. Cieszę się swoim małym światkiem. Obcowaniem z ludźmi, którym niestety nie mówię jak wiele dla mnie znaczą, ich słowa, spotkania z nimi, ich obecność. Nieświadomi swojej roli w cudzych życiach. Sam jestem nieświadomy swojej, mam nadzieję, że czasami ważnej.

Bismarckplatz. Cały w zieleni neonów wielkiego domu towarowego. Co rusz przemyka jakiś tramwaj. Kiedyś do jednego wsiądę i odjadę. Kiedyś zdarza się prawie codziennie. Wieczór, rano, we dnie i w nocy. Wciąż jest to kiedyś i wciąż wsiadam, jadę zmierzając gdzieś… gdzieś czyli tam gdzie moje miejsce. Czas i przestrzeń tak przecież nierozerwalnie połączone. Czasami o czwartej w nocy wsiadam i pędzę do Krakowa, i w nim się odnajduję. Czasami Bismarckplatz jest w Krakowie i pędzę do Pfaffengrund. Czasami moje cztery ściany tylko przypominają mi mój dom, a jeszcze kiedy indziej są moim domem.

Kranichweg 51, pokój nr 4.202. Tutaj wszystko się kończy każdego wieczora i zaczyna każdego poranka. Ściślej mówiąc tutaj kończę każdy wieczór i zaczynam każdy poranek. Tak jak teraz kończę zlepek moich myśli, który również tutaj zacząłem pisać.