Otwórz menu główne

"Corriere della Siena" to seria listów wysyłanych przez Kostka do przyjaciół i rodziny w czasie pobytu na stypendium Socrates/Erasmus na Uniwersytecie Sieneńskim. W założeniu regularne relacje z życia studenta z Europy Środkowej w małym miasteczku w sercu Toskanii miały być kalką pomysłu Judka, który w tym samym czasie również przebywał na stypendialnej emigracji. Założenia tego nie udało się osiągnąć, przede wszystkim z powodu lenistwa. Listy Kostka nie są tak bogate i regularne jak Judkowe "Wieści ze Strasburga" niemniej jednak oddają cząstkę klimatu Toskanii, fragment podniecenia z odkrywania nowych miejsc i element niepewności towarzyszącej podejmowaniu nowych życiowych wyzwań.

Nazwa "Corriere della Siena" została wymyślona jako dobrze, dziennikarstwo brzmiący tytuł prasowy, a po pewnym czasie okazało się, że jak należało się spodziewać, w Sienie ukazuje się dziennik o takim tytule. Zdradzenie!

Spis treści

Primo

Wszystkie drogi prowadza do Sieny

Pierwszy dzień: Wyjechaliśmy przed północą i całą noc spędziliśmy na trasie. Co jest godne odnotowania: Po pierwsze – granice. Najpierw ze Słowacją; Słowacy zawsze się czepiają. Potem z Austrią – czujemy się jak Europejczycy, bo austriacki celnik nawet nie wyszedł z budki. Granica Austria – Włochy? Gdzie się podziała la frontiera? Nie ma – Unia zabrała!

Ten reportaż z podróźy będzie zupełnie beznadziejny stylistycznie, ale cóż, wybaczycie. Zapomniałem napisać, kto przemierzał te przestrzenie między Krakowem a Sieną zieloną “beemką” (po Tomaszu Frankowskim). Byli to: wujek Janek, ja i Pan Mietek – sąsiad wujka (dalej będzie nazywany Panem Mietkiem – po prostu).

Teraz wracamy do wątku granicznego (paskudnie mi to wyszło). Między Austrią a Włochami nie ma kontroli granicznej, jest za to Przełęcz Brennero, która obfituje w – jak mówi pan Mietek: “piękne – tak zwane – widoki”.

Droga minęła niezwykle spokojnie, jeśli nie liczyć zgubonej osłony chłodnicy. Nikt nie został aresztowany za przekraczanie zielonej granicy itp. Popołudniem dotarliśmy do rodziny Nila dell'Anna, naszego włoskiego znajomego, którego rodzinę nazywamy Nilami – po prostu. Oczywiście, chociaż się nas tak prędko nie spodziewali, za moment dostaliśmy włoski obiad, wyczarowany w cinque minuti przez niezastąpioną Carmellę – typową włoską babcię. Co we Włoszech robi się po obiedzie? Jasne, że je kolację! Cena – już u kolejnych znajomych, we wsi Castellano na zboczu góry. Odkrywam powiązanie kuchni włoskiej i polskiej: polenta – u nas nazywana mamałygą. Ktoś wie o co chodzi? Napiszcie!

 
Agroturismo z widokiem na Alpy – wujek i Kostek

Noc w agriturismo – całe szczęście za darmo. Włoscy przyjaciele płacą. W niedzielę znów odwiedziny. Włosi w wolnym od pracy czasie gadają, albo jedzą, a najchętniej obie te rzeczy na raz. Udaje nam się zbiec po piątej, po dwóch kawałkach tortu. Droga do Bardolino nad Jeziorem La Garda. Jeden z najpiękniejszych krajobrazów Europy – to brzmi pompatycznie, ale tak jest. Po drodze odkrywamy kolejne podobieństwa polsko-włoskie: u nich na szosie są “curve”, a u nas przy szosach są... Pan Mietek: "We Włoszech się mówi: C’e la curve, a w Polsce: O qrwa!"

Wieczorem jesteśmy w klasztorze na wzgórzu San Giorgio w Bardolino. Kameduli wybierają sobie zawsze piękne miejsca na monastery – “Nie wybierają, są nam ofiarowane!” – poprawia nas opat, ojciec Jerzy spod Gliwic. Mój adres w tym eremie: cela numer 10. Czyli luksusowa jedynka z telefonem, łazienką i widokiem na jezioro.

Kameduli nad La Garda nie noszą na codzień habitów, używają samochodów, komórek i internetu. Może dlatego chętni pchają się do nich drzwiami i oknami, a na Bielanach zostało tylko czterech i klasztorowi grozi zamknięcie.

 
Tak wygląda klasztor z góry!

Dotarliśmy w sam raz na kolację. W stołówce braciszkowie mają szwedzki stól. Ojciec Roman polewa wino. Rozmowa o Polsce. Przypominam Ojcu Jerzemu, jak chcieli porwać Sebastiana do zakonu, kiedy byliśmy u nich w 1990 roku, a potem przekupili go domowym miodem i czekoladą żeby nie ryczał   . Padre Roman tak mnie charakteryzuje: “On mało je, mało mówi, ale uważnie słucha”. Wyjeżdżamy po śniadaniu po szóstej. Słońce dopiero wstaje znad jeziora, księżyc jeszcze wysoko. "Nebbia, nebbia, c’e la nebbia? C’e la nebbia!" Wszyscy nas ostrzegają przed mgłą na trasie znad La Gardy. Podczas kamedulskiej kolacji, kiedy mówimy, o której jedziemy, błyskawicznie któryś z braciszków przynosi wydruk z Internetu z prognozą pogody. Śmiejemy się z tej “mglistej histerii” Włochów, ale nebbii doświadczamy na trasie do Sieny.

Dotarliśmy do miasta mojego utrapienia… Zielono, ale zimno! Około siedmiu stopni! To był dzień zaskoczeń. Pierwsza niespodzianka: myślałem że tu jest leniwie, a każą mi biegać od urzędu do urzędu. Mało tego, facet na Uniwersytecie dla Obcokrajowców (piszę, tak bo to nazwa), gdzie mam mieć kurs włoskiego, daje mi od razu do zrobienia test kwalifikacyjny! Ludzie, jestem po sześciogodzinnej drodze, z nierozpakowanymi bagażami! „Nie martw się, masz na zrobienie testu dużo czasu!“ – słyszę. Znajduję się w grupie elementare, czyli właściwie podstawowej.

Małe giro po starym mieście (bardzo drogo!) i pożegnanie. Ląduję w akademiku przy Viale XXIV Maggio. Co wydarzyło się 24 maja? Nie wiem, ale się dowiem. I napiszę. Następnym razem.

Secondo

Akademik przy 24 Maja

 
akademik Kostka

Akademik przy viale XXIV Maggio to ceglany budynek, na pozór trzypiętrowy. Drzwi na domofon – stale zamknięte i trzeba dzwonić. Na wprost wejścia portiernia. Mamy kilkoro zmieniających się portierów: facet wyglądajacy na trochę zidiociałego, babka wyglądająca podobnie, normalny facet i normalna babka, bardzo wscibska. Muszę przyznać, że miałem szczęście. Mam pokój nad ziemią, z okna widzę ulicę i zielone drzewa. Reszta Polaków mieszka poniżej parteru i patrzą przez okna na surową, betonową ścianę. Na całe piętro, jakieś dziesięć pokoi, przypada kuchnia.

 
widok z okna

Trzeba ślęczeć przy garach, bo kuchenka automatycznie się wyłącza po pięciu minutach. Włosi używają kuchni głównie do parzenia kawy, a ja do przyrządzania czegoś co szumnie nazywam jedzeniem (obiad – to brzmi dumnie!). Sercem akademika jest “tresotto”. Na początku, kiedy dowiedziałem się ze wszyscy spędzają całe wieczory na „tresotcie”, nie wiedziałem o co chodzi. Tre sotto – czyli trzecie piętro pod parterem, tam znajdują się: dwie sale telewizyjne, gdzie Włosi oglądają „il grande fratello“ i „calcio“, sala do nauki, której Włoszki używają głownie do plotkowania, oraz sala informatyczna, gdzie czasem jest internet. Z sali komputerowej korzystam nadal nielegalnie, bo nie było jeszcze faceta, który wydaje pozwolenia. Najbardziej nie podoba mi się to, że akademik jest trochę jak więzienie o złagodzonym rygorze. Ci co byli, są lub będą na erasmusie wiedzą o co chodzi. We Włoszech nie jest tak jak w Niemczech, gdzie wynajem akademika traktuje się jak normalny wynajem pokoju. U mnie jest permanentna inwigilacja: zawsze klucz zostawiać na portierni! Każdy gość ma zostawić dowód tożsamości! Wyjazd na kilka dni musi być zgłoszony, a wyjazd na dłużej – pisemnie uzasadniony! Na razie nie zamykają na szczęście cel, tzn pokoi na noc. Pokój kiedy przyjechałem był w zupełnie innym stanie niż się spodziewałem, ale może za bardzo sobie idealizowałem warunki studiowania w Italii. Odpadająca farba, grzyb w łazience, ale tydzień temu mieliśmy malowanie i teraz jest już w porządku. Każdy z nas ma: szafę, dwie szafki, łóżko, biurko, dwa krzesła i lampkę. Wystarczy.

Własnie, nie przedstawiłem jeszcze mojego współlokatora. Zamir – Albańczyk z Tirany jest na pierwszym roku ekonomii.

 
Zamir pozuje do zdjęcia

Prowincja Toskanii opłaca mu tu wszystko i jeszcze daje stypendium! Jak sie dowiedziałem, że będę mieszkał z Albańczykiem, to miałem mieszane uczucia, bo z jednej strony wolałem kogoś z Włoch, albo z zachodu, a z drugiej strony ciekawie było poznać osobę z tak egzotycznego kraju. Jedyni Albańczycy jakich znam to Matka Teresa i Jim Belushi- obydwoje zresztą już nie żyją. Po pewnym czasie i po kilku nieporozumieniach, zgraliśmy się na tyle żeby normalnie współegzystować. Nie trzymamy się specjalnie razem – on jest z Albańczykami, ja trochę z Polakami, trochę z innymi erasmusami, trochę sam. Gadamy po włosku- to bardzo dobrze! I umiemy znaleźć wspólne tematy: historia, polityka, książki, ale też albańsko-polskie podobieństwa językowe, a konkretnie pewne przekleństwa. Nie przytoczę, chętnych odsyłam na “priva”. Na początku strasznie mnie wkurzało, że do drugiej w nocy słuchał w Radiu 105 FM idiotycznych audycji z konkursami bekania na czas, ale już się na tyle przyzwyczaiłem (też do włoskiego, bardzo fizjologicznego poczucia humoru), że teraz jak Zamira nie ma przez 2 tygodnie, to jest jakoś puściej. Jeszcze krótko o społeczeństwie akademikowym. Naturalnie populacja nie jest jednorodna etnicznie, ale można wyróżnić najważniejsze grupy: Włosi, Albańczycy (jest ich prawie tylu co Włochów), Erasmusi (choć większość stypendystów z Zachodu mieszka w wynajętych domach w centrum i płaczą bo płacą trzy razy więcej niż my) i egzotyczni, czyli czarni i arabki. Te grupy raczej się nie asymilują, pozostają w relacjach ograniczających się do „ciao, ciao“.

Terzo

Il corso


Trochę się rozleniwiłem, a to przez to, że byłem przez ostatni miesiąc rozdarty między Kraków, Sienę i Moguncję. Trzeba nadrobić zaległości, bo dostaję tysiące listów z prośbą: Wyślij nowe wiadomości! (ironia).

Uważni czytelnicy pamiętają, że po napisaniu testu z włoskiego zostałem zakwalifikowany do grupy “Elementare”. Ku mojej radości okazało się jednak, że jest to średni z trzech poziomów. Ucieszyło mnie to, że w grupie niżej są Polacy, którzy byli w Sienie już od września. Zajęcia odbywały się codziennie w samym centrum Sieny. Pięć godzin – non stop po włosku. Okazało sie, że trafiłem świetnie: fajni ludzie (i tylko dwoje Amerykanów – to ważne, bo dzięki temu nawet na przerwach gadaliśmy po włosku – Amerykanie jak tylko mogą przechodzą na angielski). Nasza lektorka pochodzi z Sardynii, więc jest po prostu Sardynką. Nazywa się Pina (Jak to najlepiej przetłumaczyć na polski? Napiszcie, na zwycięzcę czeka nagroda). Zajęcia prowadziła bardzo ciekawie, nie odbyły się tylko dwa razy: raz z powodu lo sciopero – strajku (tutaj to taka świecka tradycja żeby przynajmniej dwa razy w miesiącu ktoś strajkował – ale dlaczego to nie jest tzw. strajk włoski?), a drugi raz w ostatnim dniu, kiedy wzruszona Pina zabrała nas do baru.

Ludzie z mojej grupy w telegraficznym skrócie:

  • Kilkoro Hiszpanów obu płci – bardzo sympatyczni, chociaż Niemki i Holendrzy byli trochę przerażeni tym, że Katalończyk Jaume wszystkich obejmował i klepał po plecach jak z nimi rozmawiał.
  • Niczym nie wyróżniający się przedstawiciele w/w dwóch nadreńskich narodów,
  • Portugalki – bardzo lubiące Polskę i Polaków,
  • Amerykanie: Kate – mówiaąca po włosku z przezabawnym teksańskim akcentem (pewnie tak “parlałby” Bush) i Mr. Robert – student antropologii i filmu. Jak ustaliliśmy, jego badania w zakresie antropologii polegają na przyglądaniu się ludziom w knajpach,
  • Francuzki i Francuz,
  • Turek Janni – na pierwszej lekcji, pisząc wiersz miłosny w grupach musieliśmy mu z Hiszpanem i Amerykaninem tłumaczyć co to jest “strzała kupidyna”, no a przede wszystkim nie wiedział kto napisał “Romeo i Julię”. To mnie upewniło w przekonaniu że jest coś takiego jak kultura środziemnomorska (łacińska, europejska, jak ją nazwać?) i że Turcja do niej nie należy, a USA – tak.
  • i jedna Polka ze Śląska, z którą wielokrotnie się publicznie spierałem jak opowiadała różne głupoty o Polsce – np. że nie mamy dobrych teatrów. Che schiffo!!!! (nieprzetlumaczalne). Nie pozwolę żeby ktoś przedstawiał nieprawdziwy obraz naszego kraju, no tak sobie wziąłem do serca, żeby godnie reprezentować białoczerwonych!

Mógłbym pisać o kursie w nieskończoność, ale chcę nadrobić zaległości i dogonić teraźniejszość. W ostatni wieczór zorganizowaliśmy kolację z pizzą i litrami wina, a potem zwiedzaliśmy knajpy. Francuz Romain od początku zajęć ciągle mówił o “zorbrovska” – wódce o której dużo słyszał. Tak się przypadkowo złozyło, że dzięki moim niezastąpionym przyjaciołom miałem ćwiarteczkę na podorężu, więc po kolacji obaliliśmy ją – w nietypowy sposób, bo przez rurkę z butelki, przepijając fantą. Ach te substytuty!.

Po skończeniu kursu przez tydzień zajmowałem się tak pasjonujacymi sprawami jak nauka korzystania z biblioteki uniwersyteckiej, znajdywanie tanich sklepów, a przede w wszystkim wkuwaniem prawa Unii Europejskiej.

Podróże autobusem z Włoch do Polski to świetny temat na film. Tyle “życiowych” historii w jednym miejscu, w ciągu 23 godzin… To dlatego, że ¾ pasażerów stanowią prawdziwe polskie baby ze “ściany wschodniej”- takie w okolicach sześćdziesiątki.

W Krakowie zabójcza mieszanka: 3 egzaminy, więc stres, a z drugiej strony rodzina, najbliżsi, narty w Białce i wieczory na Rynku. Nie przedłużam tego wątku, bo to wiecie... Po kolejnej dobie w autokarze zobaczyłem wiosenną Sienę po raz drugi.

Quarto

Klimat

Witam. Zmieniamy formułę: chcę choć trochę przybliżyć Wam klimat miasta w którym żyję i w które już chyba trochę wrosłem.

Moja droga na uczelnię. Wychodzę z pokoju, krzyczę “ciao!” portierce i już jestem na ulicy, na Ventiquattro Maggio. Jeśli jest około jedenastej, to mijam „mojego“ wariata; zawsze o tej samej porze obserwuję go jak idzie z domu do pobliskiego baru, kupuje paczkę fajek i z papierosem w ręce wyciągniętej przed sobą wraca środkiem drogi. Spotkania z nim wsprawiają mnie w dobry nastrój i powodują poranne uczucie, że już się zagnieżdziłem w tym mieście, wśród jego, nawet tych najdziwniejszych, mieszkańców. Pod supermercato mijam włoskie mamme robiące zakupy, pewnie na wieczorny obiad dla całej rodziny. Skręcam w via Trieste i zaczynam piąć się w górę. W maju oddychałem tutaj intensywnym zapachem kwitnących fioletowych bzów. Zieleni wokól willi jest pełno- to podobno dobra dzielnica.

 
Herb rodu Medyceuszy na murach Fortezzy.

Jestem już pod Fortecą Medyceuszy- olbrzymia budowla obronna za średniowiecznymi murami miasta, zbudowana przez potężny florencki ród dla przypieczętowania zwycięstwa nad niepokorną Sieną, służy teraz głównie jako miejsce popołudniowych spacerów, joggingu i pierwszych sercowych uniesień. Obchodzę Fortecę, mijam fontannę. Wyłączają ją podobno o 1:30 w nocy; możliwe, bo zawsze jak już wybieram się do centrum, to wracam pożniej i już nie tryska. Przede mną już morze ściśniętych kamieniczek i gorujące nad nimi Duomo- biało-czarna Katedra. Widzę jasność Sieny, którą tworzą te domy w jasnobrązowym kolorze (ta barwa nazywa się po prostu “siena”) i błękit nieba. Mijam ceglany kościół San Domenico i już zanurzam się w ciasne uliczki.

 
kościół San Domenico, a za nim po lewej stronie dzielnica w której mieszkałem.

Skręcam, mijam dom świętej Katarzyny i oczywiście fale niemieckich i japońskich turystów. Idę teraz w dół, a potem ostro w górę uliczką szeroką może na pięć metrów, a domy z obu stron połączone są łukami. Dochodzę do via della Citta, wiodącej wokół Piazza del Campo. Tutaj miesza się ze sobą ten tłum złożony z jakże różnych gatunków: turyści, włoscy urzędnicy w nienagannie skrojonych garniturach spieszący się powoli do pracy, leniwi studenci, właściciele sklepów i kawiarni, którzy ćmią papieroski przed swoimi witrynami, zagadując co chwila do znajomych. A wszędzie dookoła dochodzący z barów uwodzicielski aromat caffè. Na moment pojawia się niecka sieneńskiego rynku głównego czyli Campo. Już pełna leżących grupek żaków. Góruje nad nim strzelista studwumetrowa wieża ratuszowa. Na małym placyku, ze spiżową kolumną zwieńczoną symbolem miasta- wilczycą z bliźniętami, skręcam i via San Pietro dochodzę do kolejnej średniowiecznej bramy. Przede mną następny placyk- przed konwentem San Ambrosio, pełen skuterów i rozbrykanych dzieci z tornistrami, przekrzykujących się w tym śpiewnym języku. Teraz już tylko kilkaset metrów prosto w dół i jestem przed wejściem do nowoczesnego budynku Wydziału Prawa Uniwersytetu Sieneńskiego. Jeszcze tylko spojrzenie na zamykającą się na horyzoncie wierzchołkami Wzgórz Chianti toskańską równinę i jestem u celu. Gmach, choć powstały najwyżej pięc lat temu, jest oczywiście w jasnym kolorze…siena.