Wieści ze Strasburga
Podczas studiów w Strasburgu w roku akademickim 2003/2004, Judek prowadził blog pod takim właśnie tytułem, głównie po to, żeby rodzina i znajomi wiedzieli, co u niego słychać. Bloga (pisanego – wstyd powiedzieć – w całości krojem pisma Comic Sans) już dawno nie ma, ale poniżej można poczytać to, co dzięki Wayback Machine udało się uratować.
Spis treści
Przyjazd
3 września 2003 r.
Cześć kochani!
Piswe nq frqncuskiej klqaiqturwe i to nozie zq,; we to prqzdwiizq ,encwqrniq:
Piszę na francuskiej klawiaturze i mówię Wam, że to prawdziwa męczarnia.
Wygląda ona tak:
AZERTYUIOP^$
QSDFGHJKLMů*
WXCVBN,;:!
Super, nie? (tego znaku zapytania to chyba minutę szukałem). Lucek mówił, że w Indii ludzie mają zwyczaj rozkładać przed cudzoziemcami ręce i mówić: „India – something must be different!” Tutaj można by powiedzieć: „La France – tout est different !” (wszystko jest inaczej).
Niestety na razie (mam nadzieję, że tylko na razie, tzn. przez najbliższy miesiąc) nie będę miał Internetu w pokoju, wiec będę się musiał męczyć na kompach uczelnianych; pewnie nie będę mógł nawet zainstalować tu Gadu-Gadu.
Ale zacznijmy od początku. Wyjechałem z Ojcem w czwartek rano z całym moim bagażem (walizki, komputer, wieża, rower, itd.) i przez cały dzień dojechaliśmy do Rozvadova na granicy czesko-niemieckiej. Po drodze mieliśmy mały wypadek, jeden facet stuknął nas z tyłu. Noc spędziliśmy w bardzo ładnym pensjonacie we wsi Nove Domky. Przed snem poszliśmy na spacer po lesie i spisała nas czeska policja za próbę przejścia przez zieloną granicę.
Następnego dnia pozwiedzaliśmy trochę południowe Niemcy – przede wszystkim Ratyzbonę (Regensburg). To przepiękne miasto ze wspaniałą gotycką katedrą. Tutaj mieliśmy kolejny wypadek – wjeżdżając do piętrowego parkingu zapomniałem o rowerze na dachu.
Monachium zrobiło na mnie znacznie mniejsze wrażenie – to wielka metropolia pełna majestatycznych gmachów, ale po starówce spodziewałem się znacznie więcej; właściwie, ciekawy tam jest tylko ratusz. Noc z piątku na sobotę spędziliśmy w pensjonacie w bardzo malowniczej miejscowości u podnóża Alp, niedaleko Garmisch-Partenkirchen.
Następnego dnia przejechaliśmy przez austriackie Alpy tak, żeby zobaczyć lodowiec i jezioro Silvretta, a potem zatrzymaliśmy się w niemieckim miasteczku Meersburg nad Jeziorem Bodeńskim. Przypominało mi trochę San Marino - wyglądało tak, jakby od początku było zbudowane jako atrakcja turystyczna. Do tego ta sterylna, nienaganna, niemiecka czystość; dopiero po przyjeździe do francuskiego syfu poczułem się znowu jak w domu.
Po Meersburgu przejechaliśmy już tylko przez Schwarzwald, potem wzdłuż Renu, a w końcu przez Most Europy do Strasburga. I tu dopiero zaczęły się prawdziwe jaja: okazało się, że akademik, w którym miałem mieszkać (La Somme 2), jest cały w remoncie! Pojeździliśmy trochę od Annasza do Kajfasza, ale ponieważ to był sobotni wieczór, to oczywiście niczego nie udało się załatwić i ostatecznie wylądowaliśmy, zupełnie wściekli, w hotelu na obrzeżach miasta.
Następnego dnia woźna w innym akademiku (Paul Appell 3) dała mi tymczasowo pokój do poniedziałku. Wprowadziłem się więc i poszedłem z Ojcem pozwiedzać strasburską starówkę (o tym dokładniej napisze Wam kiedy indziej, na razie tylko tyle, że jest bardzo ładna). Potem pożegnałem się z Ojcem, który pojechał z powrotem do Krakowa, a ja zostałem sam myśląc, jak to dalej będzie.
W poniedziałek rano można już było załatwiać różne formalności (choć nie wszystkie; niektóre instytucje, zwłaszcza banki, są w poniedziałki zamknięte - something must be different, n'est-ce pas ?). W akademiku powiedzieli mi, że mogę zostać w Paul Appell do końca remontu w La Somme, tj. do października. Musiałem „tylko” przeprowadzić się do innego budynku, co zajęło mi całe popołudnie. Potem poszedłem zapisać się na uczelnię, gdzie dowiedziałem się, że całe to zamieszanie z akademikami to oczywiście nie jest niczyja wina, bo oni sami dowiedzieli się o tym remoncie w poniedziałek rano (sic!!!).
W sumie i tak dobrze na tym wyszedłem, bo innych studentów, którzy byli zarezerwowali pokoje w La Somme kierowali do akademika Robertseau 5, który jest trzy razy dalej od mojego instytutu niż Paul Appell. A mnie pozwolili zostać tam gdzie już zamieszkałem. Problem będzie tylko z t ą kolejną przeprowadzką za miesiąc, bo jeszcze nie wiem, jak te wszystkie moje bety przetransportuję kilka ulic dalej. Mam jakieś czterry tygodnie, żeby coś wykombinować. Pocieszam się tym, że potem będzie już lepiej - będę mieszkał w wyremontowanym akademiku na przeciwko mojego instytutu i pewnie wreszcie będę miał z pokoju dostęp do Internetu.
To tyle na razie. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie z tego dziwnego kraju, gdzie chyba tylko niebo wygląda tak jak w Krakowie. Miłych wrześniowych wakacji i udanych poprawek!
Jedzenie
17 września 2003 r.
Cześć Wszystkim!
W tym liście będzie o zajęciu, które dla Francuzów jest, jak wiadomo, najważniejsze: o jedzeniu. Oczywiście wszyscy niby wiedzą, że Francuzi jedzą ślimaki. Ale kiedy w supermarkecie zobaczyłem ślimaki zapakowane w folię i ułożone w zamrażarce, to jednak pomyślałem sobie: kurde, oni naprawdę to jedzą!
Niestety, ja nie odżywiam się tu tak jak Francuzi i to niekoniecznie dlatego, że ichniejsza kuchnia mi nie smakuje, ale po prostu mnie na to nie stać. Zamiast tego ćwiczę się nieustannie w bardzo ważnej sztuce szukania tańszych substytutów. Jakby ktoś nie wiedział, to substytut to coś, czym można zastąpić coś innego, na co miałoby się ochotę, ale się tego nie ma (tak mnie uczyli na mikroekonomii na pierwszym roku). Na przykład tańszym substytutem masła jest margaryna; zwłaszcza taka do smarowania chleba, na której nie idzie nic usmażyć.
Szukanie tańszych substytutów idzie mi chyba całkiem nie źle. Zresztą w tutejszych supermarketach jest to dosyć ułatwione. Etykiety na półkach podają ceny zarówno w euro, jak i we frankach, a do tego obok ceny za jedno opakowanie podana jest cena w przeliczeniu na standardową jednostkę (kilogram, litr itp.). Oprócz tego w jednym z supermarketów przy najlichszych artykułach danego rodzaju umieszcza się specjalne etykietki z napisem „najtańsze”, żeby można było jeszcze łatwiej znaleźć najtańszy substytut. Przy wejściu do innego sklepu znalazłem tabliczkę, na której było napisane wprost: „tu nie ma produktów wysokiej jakości; tu są produkty tanie”. Nota bene to właśnie ten sklep, w którym robię zakupy. Nazywa się Mutant.
Okazuje się, że zamiast kupować cały ser, można kupić jego tańszy substytut czyli ser tarty – pewnie to jakie ścinki z fabryki, ale da się jakoś jeść. Bleu d’Auvergne jest za to bardzo smacznym tańszym substytutem sera roquefort. Z tańszego substytutu odpestkowanych oliwek, jakim są oliwki z pestkami, ostatecznie zrezygnowałem – szkoda zębów. Tańszym substytutem porządnego wina są zlewki różnych win zmieszanych w jednej butelce; ale nawet to wydało mi się za drogie. Jedyny alkohol, na jaki mnie tu stać, to piwo Ottweiler Pils – 0,40 € / 0,5 l (tańsze od barszczu i do tego niezłe!).
No, a najważniejszym z tańszych substytutów jest tańszy substytut chleba czyli słynna francuska bagietka. To takie dziwne pieczywo, które ma 70 cm długości; o siódmej rano, kiedy jest świeże, nie da się ukroić, bo jest miękkie jak wata; a parę godzin później, gdy sczerstwieje, też nie da się ukroić, chyba że piłą do drewna. Ale to i tak smaczniejsze od tutejszego chleba…
Lodówki niestety nie mam, ale niedawno kupiłem sobie torbę izotermiczną – bardzo tani (1,50 €) i jednak dość odległy substytut.
Samodzielne gotowanie nie jest tu takie trudne. Można na przykład kupić półprodukt do robienia naleśników. Z dwóch paczek, które w sumie kosztują 1,68 €, można zrobić ponad 20 crêpes. Składa się to z mąki, jajek w proszku i soli, które fabrycznie są już wymieszane w odpowiednich proporcjach; wystarczy dodać mleka, tłuszczu, wymieszać i można smażyć. Uważam, że wyszły mi całkiem niezłe; trzeba było tylko uchylić kilka założeń – okazało się na przykład, że naleśniki wcale nie muszą być okrągłe…
Jak do tego wszystkiego je się jeszcze jakieś tanie owoce (gruszki, marchewki…), to można przeżyć nie rujnując się i w miarę smacznie.
Dzisiaj po raz pierwszy poszedłem do tzw. restauracji uniwersyteckiej (resto U), czyli na stołówkę. Posiłek kosztuje 2,60 €; płaci się kartą czipową. Tradycyjny francuski obiad składa się z co najmniej czterech części: przystawek (hors d’œuvre), dania głównego (plat principal), sera (fromage) i deseru (dessert); a do tego wszystkiego pije się, rzecz jasna, wino. Obiad na stołówce wygląda mniej więcej podobnie, ale nie zupełnie. Na przystawki jest jakaś tam surówka. Danie główne to może być mięso, ryba lub pizza. Ja zamówiłem to drugie; były to głównie ziemniaki, jarzyna i może 100 g ryby, która składała się głównie z sosu. Ser niby był, ale na słodko, więc od razu robił za deser. I maluśki jogurcik do tego. Do picia zamiast wina jest woda. Jak chce się pić co innego, to trzeba dopłacić; 0,33 l piwa kosztuje ok. 1,50 €.
I jeszcze na koniec: nie zgadniecie, jak we Francji nazywa się maślanka. Otóż – według napisu na kartonie – jest to: لبن, bo tutaj uważa się maślankę za napój typowo arabski. Pod spodem dopisane jest po francusku, jakby dla ostrzeżenia: „sfermentowane mleko”.
Pozdrawiam i bon appétit !
Przeprowadzka
4 października 2003 r.
Od kiedy tu jestem, prawie przez cały czas była piękna pogoda. Jedyny ulewny, całodzienny deszcz w ciągu ostatniego miesiąca był akurat w dniu mojej przeprowadzki z akademika Paul Appell do La Somme. Niestety to był najmniejszy problem związany z przeprowadzką. Mój nowy akademik byłby nawet całkiem fajny gdyby nie to, że... jest niegotowy.
Jak zapewne pamiętacie, do La Somme nie mogłem się wprowadzić od samego początku, bo jego administracja nagle wymyśliła sobie, że zrobi remont, nikogo o tym nie informując. Remont miał się skończyć we wrześniu, a przez ten czas studenci, którzy mieli tam mieszkać, dostali zastępcze pokoje w innych domach studenckich. Najpóźniej 1 października musieliśmy się jednak przenieść do La Somme. Tymczasem, choć niektóre pokoje są już gotowe, a wspólne sanitariaty i kuchnie nadają się do użytku, to większość dodatkowych pomieszczeń, jak choćby pralnia, jest niegotowa i nawet na klatce schodowej remont trwa w najlepsze.
Ale niech opowiem najpierw po kolei, jak wyglądał dzień mojej przeprowadzki:
Rano pojechałem do La Somme, żeby się zameldować i dostać pokój. Rzecz jasna, pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić, było uiszczenie opłaty – za październik z góry plus całoroczna kaucja czyli drugie tyle – w sumie 260 €. Nie wiem, czy terminala do kart bankowych nie mieli też z powodu remontu, w każdym razie przyjmowali tylko gotówkę. Następnie dostałem klucz do pokoju i poszedłem go sobie obejrzeć.
Potem wróciłem do mojego starego akademika, żeby się spakować. Catherine, koleżanka z BDV (stowarzyszenia studenckiego opiekującego się studentami zagranicznymi), była tak miła, że pomogła mi przetransportować moje bety z jednego akademika do drugiego. W prawdzie fiat punto to nie jest najlepszy samochód do przeprowadzek, ale jakoś udało nam się z tym uporać, robiąc tylko dwa kursy tam i z powrotem.
Wywiózłszy bagaże na drugie piętro (winda, na szczęście, działa) i zamknąwszy je w pokoju, pojechałem zdać klucz w Paul Appell i poinformować moje banki o zmianie adresu. Potem mogłem już zając się swoim pokojem, czyli posprzątać go i częściowo się rozpakować, choć urządzanie się uda mi się chyba skończyć najwcześniej w niedzielę.
Pokój jest jednoosobowy i wyposażony jest w: szafę, biurko, półki, umywalkę (wreszcie z jednym, normalnym kranem), dwa krzesła i łóżko. Są też lampy: nad łóżkiem, nad umywalką i na biurku, ale nie ma lampy na suficie. W oknie mam żaluzje i mógłbym mieć też story (ale po co, skoro mam żaluzje?), za to nie mam firanek. Łóżko (materac na sprężynach) jest potwornie miękkie i pewnie dość długo będę się do niego przyzwyczajał. Pościel składa się z cieniutkiej kołderki i poduszki w kształcie długiego walca, która w żaden sposób nie nadaje się do spania. Zamiast niej do mojej własnej poszewki na poduszkę włożyłem poskładany w kostkę koc; przynajmniej to nie jest tak morderczo miękkie. Trochę mnie zaskoczył fakt, że po całym tym remoncie, niewiele tu jest rzeczy, które by wyglądały na nowe. Ale w sumie mogłem się tego spodziewać. W końcu to Francja...
Sam akademik jest raczej niewielki; po remoncie będzie tu mogło mieszkać 150 osób. Na każdym z pięciu pięter znajduje się wspólna kuchnia i takaż łazienka. Prysznice są w porządku, ale ubikacje mi się nie podobają – nie ma sedesów ani papieru. W dłuższą wizytę w ubikacji opłaca się więc wybrać na uczelnię, gdzie sanitariaty są czystsze i lepiej wyposażone. Wspólna kuchnia wyposażona jest w dwa palniki, zlew, duży kosz na śmieci i – uwaga! – lodówkę. Lodówka jest podzielona na malutkie kasetki zamykane klucz, z których każda przypada na dwie osoby. Póki pokój obok jest niezamieszkany, mam tam trochę miejsca, ale później może się zrobić ciasno.
Ogólnie biorąc, da się tutaj żyć. Przez najbliższy miesiąc nie ma co liczyć na pralnię, telefony, telewizję i Internet; ale pranie można robić w pralniach innych akademików, budki telefoniczne są niedaleko, bez telewizji da się przeżyć, jeśli ma się radio, a dostęp do Internetu mam na uczelni. Z tym ostatnim jest jednak pewien problem: nie mogę już więcej instalować Gadu-Gadu ( (mogę za to korzystać z chatrooms).
Tak naprawdę to, co najbardziej wkurza, to to, że pomimo całego tego burdelu, administracja wydaje się być całkowicie z siebie zadowolona – jakby wszystko było w zupełnym porządku. Na zajęciach uczyliśmy się ostatnio o różnych typach kulturowych poszczególnych narodów. Jedną z klasyfikacji jest podział na narody myślące „sekwencyjnie” i „synchronicznie”. Typowym przykładem kultury sekwencyjnej są Niemcy, którzy zadaną pracę wykonują w zadanym terminie, nie zastanawiając się nawet, czy to zadanie ma sens czy nie. Przedstawiciele kultur synchronicznych cały czas na bieżąco uaktualniają priorytety i terminy zadań. I wszystko jest już jasne: Francuzi są po prostu narodem synchronicznym, a w trakcie remontu najzwyczajniej zmieniły się priorytety! Są usprawiedliwieni (choć nie powiem, że dają się przez to bardziej lubić).
Są też plusy mieszkania w La Somme. Jednym z nich jest lokalizacja; żeby dojść do mojego instytutu wystarczy przejść na drugą stronę ulicy. Zaletą są też sąsiedzi – głównie studenci z tego samego instytutu, często cudzoziemcy (oprócz mnie jest jeszcze trójka Polaków) i na ogół chrześcijanie. Atmosfera jest więc dosyć miła i myślę, że wszystko się w końcu jakoś tutaj ułoży.
W tym liście było dużo o sprawach bardzo przyziemnych, ale w przyszłym tygodniu przygotujcie się na dużą dawkę wiedzy encyklopedycznej; postaram się napisać coś o historii Strasburga [ten list niestety nie zachował się]. Trzymajcie się ciepło!
Atmosfera
29 listopada 2003 r.
W zeszłym tygodniu wieści nie było, bo redakcja nie miała czasu. Ale za to w tym tygodniu postaram się napisać coś więcej. Temat [atmosfera Strasburga] jest dość ogólny, więc pewnie uda mi się dość dużo tutaj wcisnąć…
Trzeba przyznać, że strasburska starówka jest bardzo malownicza, ale mnie trudno na nią patrzeć inaczej jak przez pryzmat Krakowa. Pomimo tego, jak bardzo mi się tu podoba, mam cały czas wrażenie, że Strasburgowi brakuje jednak czegoś, co ma moje miasto. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że tym, co ma Kraków, a czego nie ma Strasburg, jest… magia. Każdy, kto choć trochę pobył w Krakowie, zgodzi się zapewne, że Kraków jest miejscem zaczarowanym. Tam nic nie jest zwyczajne; w Krakowie każdy kamień mógłby opowiedzieć jakąś historię; wszystko owiane jest jakąś legendą, tajemnicą lub anegdotą; zaczarowani dorożkarze z zaczarowanymi końmi, czakram na Wawelu, człowiek zbierający końskie kupy, ale w stroju krakowskim, biała dama, bajgle, księżyc w butonierce… Nawet gołębie, które tu, w Strasburgu, i wszędzie indziej są zwykłymi ptakami srającymi na pomniki, w Krakowie są zaklętymi rycerzami. I właśnie to mam na myśli, pisząc o magii królewsko-stołecznego Krakowa; magii, której – przy całym uroku stolicy Alzacji – brakuje niestety Strasburgowi.
Ale rozpisałem się o Krakowie, który świetnie znacie, zamiast skupić się na Strasburgu. Myślę, że jednym z powodów, dla których temu miastu brakuje jakiejś takiej szczególnej atmosfery, jest fakt, że nie ma on jednego dużego rynku – czegoś, co choć trochę przypominałoby serce Krakowa, jakim jest Rynek Główny. Te funkcje, które u nas pełni największy w Europie średniowieczny rynek, w Strasburgu rozłożone są na większą liczbę różnych placów i placyków rozrzuconych po całej Wielkiej Wyspie. Centrum turystycznym czyli miejscem, skąd rozpoczynają spacer bądź przejażdżkę wszystkie wycieczki po Strasburgu i gdzie jest bodaj największe zagęszczenie kawiarni i sklepów z pamiątkami, jest Plac Katedralny (Place de la Cathédrale). Placyk ten jest bardzo ładny, stoją przy nim jedne z najpiękniejszych budynków miasta – przede wszystkim misternie zdobiona Kamienica Kammerzella oraz Apteka pod Jeleniem – ale jest zarazem niewielki i niejako przytłoczony gigantyczną fasadą katedry. Żeby ogarnąć wzrokiem całą fasadę, trzeba przejść na inny plac – Plac Gutenberga (Place Gutenberg). Ze stojącą opodal renesansową siedzibą Izby Handlu i Przemysłu – dawnym ratuszem – placyk jest całkiem przyzwoity, a co jakiś czas ożywiają go kiermasze książek pod pomnikiem Gutenberga, ale przez większość czasu, jaki tu spędziłem, pół placu zajmowała wielka, kiczowata karuzela.
Oprócz tego są też śliczne placyki, takie jak Rynek Prosiąt (Place du Marché-aux-cochons-de-lait) czy Plac Szczepański (Place St. Etienne), ale one są jeszcze mniejsze, więc nie ma mowy o organizowaniu tam jakichś imprez. Te odbywają się w północnej części wyspy, na Placu Klébera (Place Kléber) i Placu Brogliego (Place Broglie). Ten pierwszy to największy plac starego Strasburga, a pomnik napoleońskiego generała, rzędy francuskich flag i dawny gmach kordegardy (Aubette) nadają mu pewien patriotyczno-militarystyczny charakter. Natomiast podłużny Plac Brogliego jest właściwie szeroką aleją i świetnie nadaje się do tego, żeby rozstawiać na nim różne stragany. Tuż obok Placu Klébera znajduje się wreszcie niewielki Plac Człowieka z Żelaza (Place de l’Homme de Fer). Nazwa nie pochodzi ani od filmu Wajdy, ani od przeboju zespołu Black Sabbath, tylko od żelaznej statuetki przedstawiającej rycerza w zbroi, która zdobi jeden z budynków stojących przy tym placyku pełniącym głównie rolę dużego przystanku tramwajowego.
Ja na zwiedzanie i spacery po mieście mam czas głównie pod koniec tygodnia. Wtedy też cała Francja obchodzi cotygodniowe uroczystości ku czci św. Łikenda. Niestety polegają one przede wszystkim na siedzeniu w domu. Nie wiem dokładnie, co tubylcy wtedy robią, ale wiem na pewno, że nie ma ich na ulicach. Jest to dość szokujące, bo całe miasto wygląda w tym czasie na wymarłe. W niedzielę rano ruch samochodowy w środku Strasburga jest taki jak w Bieszczadach po sezonie turystycznym. Kiedy jechałem do Obernai – było to wczesne niedzielne popołudnie – to po drodze przejeżdżałem przez miasteczka-widma! Na ulicach nie było dosłownie żywej duszy; gdy w pewnym momencie troszkę się zgubiłem, musiałem przebyć parę dobrych kilometrów, cały czas w terenie gęsto zabudowanym, zanim spotkałem samotnego mężczyznę, którego wreszcie mogłem spytać o drogę. W soboty jest troszkę lepiej, na przykład niektóre sklepy są wtedy jeszcze otwarte. Ale nawet tam około pierwszej po południu robi się pusto. A w niedziele otwarte są co najwyżej niektóre kościoły i… muzea (dzięki temu, a także ze względu na to, że w niedziele mam tam jako student wstęp wolny, ten dzień jest dla mnie głównie dniem chodzenia po muzeach). W każdym razie trudno tu w ogóle mówić o jakiejkolwiek atmosferze. Jedynymi ludźmi, których można w niedzielę rano spotkać w samym sercu Wielkiej Wyspy, są grupki starych, grubych niemieckich turystów wizytujących swoje niegdyś miasto.
Być może odniosłem takie, a nie inne wrażenie, o tym mieście, dlatego, że przyjechałem w nie najciekawszej porze roku. Prawdopodobnie w lecie, a więc w szczycie sezonu turystycznego, miasto jest znacznie barwniejsze i ciekawsze; ale to niestety mnie ominęło. Za to będę miał jeszcze szansę się przekonać, czy rzeczywiście Boże Narodzenie w Strasburgu jest tak piękne, jak mówią. Podobno to jest właśnie okazja, kiedy do Strasburga ma zawitać „magia”. Okres świąteczny już się zaczyna, więc wkrótce zobaczymy…
Ponieważ na św. Łikenda wszyscy francuscy studenci spoza Strasburga wracają do domów, to imprezy studenckie organizuje się w środku tygodnia, najczęściej w czwartek, czasami we środę. Powoduje to pewne komplikacje, jeśli chce się zarazem bawić i studiować, tym bardziej, że w czwartki i piątki zajęcia mam na ósmą rano. Imprezy te są trochę drogie (co najmniej 4 €, a czasem aż 7 €), ale cena obejmuje dojazd specjalnym autobusem tam i z powrotem, a na miejscu piwo jest już względnie tanie (1 €). Zabawy te organizują różne organizacje studenckie (assoces), których na IECS jest dość dużo. Oprócz zajmującego się cudzoziemcami BDV, o którym już pisałem (że składa się z samych ładnych dziewczyn), są też BDE (główny organizator imprez), BDA (zajęcia kulturalne), BDS (sport) i inne.
Ci studenci – głównie miejscowi – którzy lubią działać, a nie podobają im się be-de-coś-tam, mogą się udzielać – jak i u nas – w samorządzie studenckim. Ale jest pewna różnica między samorządami w Polsce a tymi tutaj. Jak na razie na polskie uczelnie polityka nie dotarła, przynajmniej w takim natężeniu, jak we Francji. Tutaj komitety wyborcze dzielą się na prawicowe i lewicowe, i są – przynajmniej ideologicznie, nie wiem, czy organizacyjnie lub finansowo również – związane z konkretnymi partiami. Ponieważ na IECS komitet prawicowy intensywniej i bardziej agresywnie się reklamował, to ich program miałem okazję lepiej poznać. Był to w głównej mierze protest przeciwko egalitaryzacji na siłę polegającej na „równaniu w dół” i żądanie warunków do bardziej indywidualnego rozwoju. Ale był tam też atak na konkurencyjne, lewicowe komitety, które sprzymierzając się z „islamskimi fundamentalistami” stanowią zagrożenie dla „świeckości” uczelni (we Francji trwa teraz ostry konflikt pomiędzy pobożnymi muzułmankami, pragnącymi nosić obowiązujące w ich religii nakrycia głowy, a władzami szkolnymi, które nie chcą dopuścić do manifestacji czyichkolwiek przekonań religijnych w imię „laickiej republiki”).
W akademiku atmosfera nie jest aż tak polityczna. Tu też były wybory do samorządu, ale była tylko jedna lista, więc wybór nie był duży. Pomimo wszelkich niedogodności życie towarzyskie jakoś tu się rozkręca. Zarówno na uczelni, jak i w akademikach, atmosfera jest bardzo międzynarodowa. Wśród sąsiadów, z którymi mniej lub bardziej się już zaprzyjaźniłem są Polacy, Brazylijczycy, Niemcy, Bułgarzy, Hiszpanie, Austriacy… No i w końcu Francuzi. W miarę, jak ludziom zaczyna się nudzić jedzenie samemu w swoich własnych pokojach, życie towarzyskie koncentruje się w kuchni. W ciągu ostatniego tygodnia koleżanki – Justyna, Asia i Flavia – przygotowały wspólnie dwie polsko-brazylijskie kolacje. Uczestniczyliśmy w nich również Henrique i ja. Jako dania główne były raz pierogi ruskie (mmmmmm…), a raz kluski śląskie; Henrique za to przygotował tradycyjne brazylijskie desery – czekoladowy i bananowy. No a ja zmywałem…
Od czasu do czasu wychodzimy też wieczorami na miasto. Są tu różne mniej lub bardziej atrakcyjne piwiarnie (Bierstubes), kluby, dyskoteki. Ale jak dotąd odwiedziłem tylko jeden lokal, o którym można by powiedzieć, że ma prawdziwy „klimat” – marokański. Oprócz zwykłych stolików, jest tam też przestrzeń usłana dywanami i poduszkami, na której siedzi się po turecku i bez butów. A poza piciem piwa, można też napić się jakiejś egzotycznej herbaty lub pozaciągać się nargilami (fajkami wodnymi z aromatyzowanym tytoniem; kosztuje to 10 €, ale pali się w kilka osób). A oprócz tego można tam poznać różne miłe osoby i posiedzieć w naprawdę miłej atmosferze. Dlatego nie rozumiem, dlaczego taka fajna knajpa nazywa się Rzeźnia (Abattoire). Ale w każdym razie przyjmuję to. Na blachę!
List do redakcji
Oto list nadesłany przez panią Salomeę Bąbelsztajn z krakowskiego Kazimierza, która pragnęła zachować anonimowość (pisownia oryginalna):
- Uszanowany Panie redaktor,
- Pisze bom się dowiedziała, co Pan jest w Strasburgu. Nie wiem czy dobrze mnie się widzi, ale u nas na Miodowej mnieszkał taki jeden Strasberg. Oj gewałt, ja pomyliła literki «u» i «e», ale to człowiek nie ma wyrobienia do tego języka – w naszym jidysz to wszystko jasne i proste.
- W każdem razie Strasberg to chyba leszy w Austrii, a ten Strasberg z Miodowej, to też już leszy ale u nas na starym Remuh. Aj waj!
- Piszem bo się mie zapytują moje synkowie Mordek i Icek czy tam w tym Strasburgu są jakieś nasze rodaki starozakonne. Z każdej podróży aus Krakau Pan redaktor pisał o naszej diasporze, więc sie dziwują czemu dlaczego jeszcze nic nie napisał o Żydach francuskich.
- Ja sprawdziła w Taschenwörterbuchu, że «Strasse», to po niemniecku «droga», «szosa», «szlak». Dlatego jestem ciekawa, czy mosze nie możnaby się dało zrobić jakiś interes? Na przykład jakiś wyszynk założyć. Oczywiście mnie nie interesuje ile moszna sarobić ale ile moszna stracić!
- To tyle, piszę jeszcze Panu co mówi powiedzenie francuskie: «Nous sommes tous les juifs allemands» – «Wszyscyśmy niemieccy Żydzi» (było ono hasłem solidarności z ultralewicowym działaczem Danielem Cohn-Benditem w maju 1968). A więc Szalom, kończę już, bo na mnie schnitzel oczekuje...
- Salcie
Serdecznie dziękuję Pani za ten list. Zgodnie z Pani życzeniem, obiecuję napisać co nieco o diasporze żydowskiej w Strasburgu w następnym liście. A tymczasem pozdrawiam Panią, Mordka, Icka oraz wszystkich stałych i sporadycznych czytelników „Wieści”.