Otwórz menu główne
Wieści ze Strasburga

Podczas studiów w Strasburgu w roku akademickim 2003/2004, Judek prowadził blog pod takim właśnie tytułem, głównie po to, żeby rodzina i znajomi wiedzieli, co u niego słychać. Bloga (pisanego – wstyd powiedzieć – w całości krojem pisma Comic Sans) już dawno nie ma, ale poniżej można poczytać to, co dzięki Wayback Machine udało się uratować.

Spis treści

Przyjazd

3 września 2003 r.

Cześć kochani!
Piswe nq frqncuskiej klqaiqturwe i to nozie zq,; we to prqzdwiizq ,encwqrniq:
Piszę na francuskiej klawiaturze i mówię Wam, że to prawdziwa męczarnia.
Wygląda ona tak:
AZERTYUIOP^$
QSDFGHJKLMů*
WXCVBN,;:!

Super, nie? (tego znaku zapytania to chyba minutę szukałem). Lucek mówił, że w Indii ludzie mają zwyczaj rozkładać przed cudzoziemcami ręce i mówić: „India – something must be different!” Tutaj można by powiedzieć: „La France – tout est different !” (wszystko jest inaczej).

Niestety na razie (mam nadzieję, że tylko na razie, tzn. przez najbliższy miesiąc) nie będę miał Internetu w pokoju, wiec będę się musiał męczyć na kompach uczelnianych; pewnie nie będę mógł nawet zainstalować tu Gadu-Gadu.

Ale zacznijmy od początku. Wyjechałem z Ojcem w czwartek rano z całym moim bagażem (walizki, komputer, wieża, rower, itd.) i przez cały dzień dojechaliśmy do Rozvadova na granicy czesko-niemieckiej. Po drodze mieliśmy mały wypadek, jeden facet stuknął nas z tyłu. Noc spędziliśmy w bardzo ładnym pensjonacie we wsi Nove Domky. Przed snem poszliśmy na spacer po lesie i spisała nas czeska policja za próbę przejścia przez zieloną granicę.

Następnego dnia pozwiedzaliśmy trochę południowe Niemcy – przede wszystkim Ratyzbonę (Regensburg). To przepiękne miasto ze wspaniałą gotycką katedrą. Tutaj mieliśmy kolejny wypadek – wjeżdżając do piętrowego parkingu zapomniałem o rowerze na dachu.

Monachium zrobiło na mnie znacznie mniejsze wrażenie – to wielka metropolia pełna majestatycznych gmachów, ale po starówce spodziewałem się znacznie więcej; właściwie, ciekawy tam jest tylko ratusz. Noc z piątku na sobotę spędziliśmy w pensjonacie w bardzo malowniczej miejscowości u podnóża Alp, niedaleko Garmisch-Partenkirchen.

Następnego dnia przejechaliśmy przez austriackie Alpy tak, żeby zobaczyć lodowiec i jezioro Silvretta, a potem zatrzymaliśmy się w niemieckim miasteczku Meersburg nad Jeziorem Bodeńskim. Przypominało mi trochę San Marino - wyglądało tak, jakby od początku było zbudowane jako atrakcja turystyczna. Do tego ta sterylna, nienaganna, niemiecka czystość; dopiero po przyjeździe do francuskiego syfu poczułem się znowu jak w domu.

Po Meersburgu przejechaliśmy już tylko przez Schwarzwald, potem wzdłuż Renu, a w końcu przez Most Europy do Strasburga. I tu dopiero zaczęły się prawdziwe jaja: okazało się, że akademik, w którym miałem mieszkać (La Somme 2), jest cały w remoncie! Pojeździliśmy trochę od Annasza do Kajfasza, ale ponieważ to był sobotni wieczór, to oczywiście niczego nie udało się załatwić i ostatecznie wylądowaliśmy, zupełnie wściekli, w hotelu na obrzeżach miasta.

Następnego dnia woźna w innym akademiku (Paul Appell 3) dała mi tymczasowo pokój do poniedziałku. Wprowadziłem się więc i poszedłem z Ojcem pozwiedzać strasburską starówkę (o tym dokładniej napisze Wam kiedy indziej, na razie tylko tyle, że jest bardzo ładna). Potem pożegnałem się z Ojcem, który pojechał z powrotem do Krakowa, a ja zostałem sam myśląc, jak to dalej będzie.

W poniedziałek rano można już było załatwiać różne formalności (choć nie wszystkie; niektóre instytucje, zwłaszcza banki, są w poniedziałki zamknięte - something must be different, n'est-ce pas ?). W akademiku powiedzieli mi, że mogę zostać w Paul Appell do końca remontu w La Somme, tj. do października. Musiałem „tylko” przeprowadzić się do innego budynku, co zajęło mi całe popołudnie. Potem poszedłem zapisać się na uczelnię, gdzie dowiedziałem się, że całe to zamieszanie z akademikami to oczywiście nie jest niczyja wina, bo oni sami dowiedzieli się o tym remoncie w poniedziałek rano (sic!!!).

W sumie i tak dobrze na tym wyszedłem, bo innych studentów, którzy byli zarezerwowali pokoje w La Somme kierowali do akademika Robertseau 5, który jest trzy razy dalej od mojego instytutu niż Paul Appell. A mnie pozwolili zostać tam gdzie już zamieszkałem. Problem będzie tylko z t ą kolejną przeprowadzką za miesiąc, bo jeszcze nie wiem, jak te wszystkie moje bety przetransportuję kilka ulic dalej. Mam jakieś czterry tygodnie, żeby coś wykombinować. Pocieszam się tym, że potem będzie już lepiej - będę mieszkał w wyremontowanym akademiku na przeciwko mojego instytutu i pewnie wreszcie będę miał z pokoju dostęp do Internetu.

To tyle na razie. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie z tego dziwnego kraju, gdzie chyba tylko niebo wygląda tak jak w Krakowie. Miłych wrześniowych wakacji i udanych poprawek!

Jedzenie

17 września 2003 r.

Cześć Wszystkim!

W tym liście będzie o zajęciu, które dla Francuzów jest, jak wiadomo, najważniejsze: o jedzeniu. Oczywiście wszyscy niby wiedzą, że Francuzi jedzą ślimaki. Ale kiedy w supermarkecie zobaczyłem ślimaki zapakowane w folię i ułożone w zamrażarce, to jednak pomyślałem sobie: kurde, oni naprawdę to jedzą!

Niestety, ja nie odżywiam się tu tak jak Francuzi i to niekoniecznie dlatego, że ichniejsza kuchnia mi nie smakuje, ale po prostu mnie na to nie stać. Zamiast tego ćwiczę się nieustannie w bardzo ważnej sztuce szukania tańszych substytutów. Jakby ktoś nie wiedział, to substytut to coś, czym można zastąpić coś innego, na co miałoby się ochotę, ale się tego nie ma (tak mnie uczyli na mikroekonomii na pierwszym roku). Na przykład tańszym substytutem masła jest margaryna; zwłaszcza taka do smarowania chleba, na której nie idzie nic usmażyć.

Szukanie tańszych substytutów idzie mi chyba całkiem nie źle. Zresztą w tutejszych supermarketach jest to dosyć ułatwione. Etykiety na półkach podają ceny zarówno w euro, jak i we frankach, a do tego obok ceny za jedno opakowanie podana jest cena w przeliczeniu na standardową jednostkę (kilogram, litr itp.). Oprócz tego w jednym z supermarketów przy najlichszych artykułach danego rodzaju umieszcza się specjalne etykietki z napisem „najtańsze”, żeby można było jeszcze łatwiej znaleźć najtańszy substytut. Przy wejściu do innego sklepu znalazłem tabliczkę, na której było napisane wprost: „tu nie ma produktów wysokiej jakości; tu są produkty tanie”. Nota bene to właśnie ten sklep, w którym robię zakupy. Nazywa się Mutant.

Okazuje się, że zamiast kupować cały ser, można kupić jego tańszy substytut czyli ser tarty – pewnie to jakie ścinki z fabryki, ale da się jakoś jeść. Bleu d’Auvergne jest za to bardzo smacznym tańszym substytutem sera roquefort. Z tańszego substytutu odpestkowanych oliwek, jakim są oliwki z pestkami, ostatecznie zrezygnowałem – szkoda zębów. Tańszym substytutem porządnego wina są zlewki różnych win zmieszanych w jednej butelce; ale nawet to wydało mi się za drogie. Jedyny alkohol, na jaki mnie tu stać, to piwo Ottweiler Pils – 0,40 € / 0,5 l (tańsze od barszczu i do tego niezłe!).

No, a najważniejszym z tańszych substytutów jest tańszy substytut chleba czyli słynna francuska bagietka. To takie dziwne pieczywo, które ma 70 cm długości; o siódmej rano, kiedy jest świeże, nie da się ukroić, bo jest miękkie jak wata; a parę godzin później, gdy sczerstwieje, też nie da się ukroić, chyba że piłą do drewna. Ale to i tak smaczniejsze od tutejszego chleba…

Lodówki niestety nie mam, ale niedawno kupiłem sobie torbę izotermiczną – bardzo tani (1,50 €) i jednak dość odległy substytut.

Samodzielne gotowanie nie jest tu takie trudne. Można na przykład kupić półprodukt do robienia naleśników. Z dwóch paczek, które w sumie kosztują 1,68 €, można zrobić ponad 20 crêpes. Składa się to z mąki, jajek w proszku i soli, które fabrycznie są już wymieszane w odpowiednich proporcjach; wystarczy dodać mleka, tłuszczu, wymieszać i można smażyć. Uważam, że wyszły mi całkiem niezłe; trzeba było tylko uchylić kilka założeń – okazało się na przykład, że naleśniki wcale nie muszą być okrągłe…

Jak do tego wszystkiego je się jeszcze jakieś tanie owoce (gruszki, marchewki…), to można przeżyć nie rujnując się i w miarę smacznie.

Dzisiaj po raz pierwszy poszedłem do tzw. restauracji uniwersyteckiej (resto U), czyli na stołówkę. Posiłek kosztuje 2,60 €; płaci się kartą czipową. Tradycyjny francuski obiad składa się z co najmniej czterech części: przystawek (hors d’œuvre), dania głównego (plat principal), sera (fromage) i deseru (dessert); a do tego wszystkiego pije się, rzecz jasna, wino. Obiad na stołówce wygląda mniej więcej podobnie, ale nie zupełnie. Na przystawki jest jakaś tam surówka. Danie główne to może być mięso, ryba lub pizza. Ja zamówiłem to drugie; były to głównie ziemniaki, jarzyna i może 100 g ryby, która składała się głównie z sosu. Ser niby był, ale na słodko, więc od razu robił za deser. I maluśki jogurcik do tego. Do picia zamiast wina jest woda. Jak chce się pić co innego, to trzeba dopłacić; 0,33 l piwa kosztuje ok. 1,50 €.

I jeszcze na koniec: nie zgadniecie, jak we Francji nazywa się maślanka. Otóż – według napisu na kartonie – jest to: لبن, bo tutaj uważa się maślankę za napój typowo arabski. Pod spodem dopisane jest po francusku, jakby dla ostrzeżenia: „sfermentowane mleko”.

Pozdrawiam i bon appétit !

Przeprowadzka

4 października 2003 r.

Od kiedy tu jestem, prawie przez cały czas była piękna pogoda. Jedyny ulewny, całodzienny deszcz w ciągu ostatniego miesiąca był akurat w dniu mojej przeprowadzki z akademika Paul Appell do La Somme. Niestety to był najmniejszy problem związany z przeprowadzką. Mój nowy akademik byłby nawet całkiem fajny gdyby nie to, że... jest niegotowy.

Jak zapewne pamiętacie, do La Somme nie mogłem się wprowadzić od samego początku, bo jego administracja nagle wymyśliła sobie, że zrobi remont, nikogo o tym nie informując. Remont miał się skończyć we wrześniu, a przez ten czas studenci, którzy mieli tam mieszkać, dostali zastępcze pokoje w innych domach studenckich. Najpóźniej 1 października musieliśmy się jednak przenieść do La Somme. Tymczasem, choć niektóre pokoje są już gotowe, a wspólne sanitariaty i kuchnie nadają się do użytku, to większość dodatkowych pomieszczeń, jak choćby pralnia, jest niegotowa i nawet na klatce schodowej remont trwa w najlepsze.

Ale niech opowiem najpierw po kolei, jak wyglądał dzień mojej przeprowadzki:

Rano pojechałem do La Somme, żeby się zameldować i dostać pokój. Rzecz jasna, pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić, było uiszczenie opłaty – za październik z góry plus całoroczna kaucja czyli drugie tyle – w sumie 260 €. Nie wiem, czy terminala do kart bankowych nie mieli też z powodu remontu, w każdym razie przyjmowali tylko gotówkę. Następnie dostałem klucz do pokoju i poszedłem go sobie obejrzeć.

Potem wróciłem do mojego starego akademika, żeby się spakować. Catherine, koleżanka z BDV (stowarzyszenia studenckiego opiekującego się studentami zagranicznymi), była tak miła, że pomogła mi przetransportować moje bety z jednego akademika do drugiego. W prawdzie fiat punto to nie jest najlepszy samochód do przeprowadzek, ale jakoś udało nam się z tym uporać, robiąc tylko dwa kursy tam i z powrotem.

Wywiózłszy bagaże na drugie piętro (winda, na szczęście, działa) i zamknąwszy je w pokoju, pojechałem zdać klucz w Paul Appell i poinformować moje banki o zmianie adresu. Potem mogłem już zając się swoim pokojem, czyli posprzątać go i częściowo się rozpakować, choć urządzanie się uda mi się chyba skończyć najwcześniej w niedzielę.

Pokój jest jednoosobowy i wyposażony jest w: szafę, biurko, półki, umywalkę (wreszcie z jednym, normalnym kranem), dwa krzesła i łóżko. Są też lampy: nad łóżkiem, nad umywalką i na biurku, ale nie ma lampy na suficie. W oknie mam żaluzje i mógłbym mieć też story (ale po co, skoro mam żaluzje?), za to nie mam firanek. Łóżko (materac na sprężynach) jest potwornie miękkie i pewnie dość długo będę się do niego przyzwyczajał. Pościel składa się z cieniutkiej kołderki i poduszki w kształcie długiego walca, która w żaden sposób nie nadaje się do spania. Zamiast niej do mojej własnej poszewki na poduszkę włożyłem poskładany w kostkę koc; przynajmniej to nie jest tak morderczo miękkie. Trochę mnie zaskoczył fakt, że po całym tym remoncie, niewiele tu jest rzeczy, które by wyglądały na nowe. Ale w sumie mogłem się tego spodziewać. W końcu to Francja...

Sam akademik jest raczej niewielki; po remoncie będzie tu mogło mieszkać 150 osób. Na każdym z pięciu pięter znajduje się wspólna kuchnia i takaż łazienka. Prysznice są w porządku, ale ubikacje mi się nie podobają – nie ma sedesów ani papieru. W dłuższą wizytę w ubikacji opłaca się więc wybrać na uczelnię, gdzie sanitariaty są czystsze i lepiej wyposażone. Wspólna kuchnia wyposażona jest w dwa palniki, zlew, duży kosz na śmieci i – uwaga! – lodówkę. Lodówka jest podzielona na malutkie kasetki zamykane klucz, z których każda przypada na dwie osoby. Póki pokój obok jest niezamieszkany, mam tam trochę miejsca, ale później może się zrobić ciasno.

Ogólnie biorąc, da się tutaj żyć. Przez najbliższy miesiąc nie ma co liczyć na pralnię, telefony, telewizję i Internet; ale pranie można robić w pralniach innych akademików, budki telefoniczne są niedaleko, bez telewizji da się przeżyć, jeśli ma się radio, a dostęp do Internetu mam na uczelni. Z tym ostatnim jest jednak pewien problem: nie mogę już więcej instalować Gadu-Gadu ( (mogę za to korzystać z chatrooms).

Tak naprawdę to, co najbardziej wkurza, to to, że pomimo całego tego burdelu, administracja wydaje się być całkowicie z siebie zadowolona – jakby wszystko było w zupełnym porządku. Na zajęciach uczyliśmy się ostatnio o różnych typach kulturowych poszczególnych narodów. Jedną z klasyfikacji jest podział na narody myślące „sekwencyjnie” i „synchronicznie”. Typowym przykładem kultury sekwencyjnej są Niemcy, którzy zadaną pracę wykonują w zadanym terminie, nie zastanawiając się nawet, czy to zadanie ma sens czy nie. Przedstawiciele kultur synchronicznych cały czas na bieżąco uaktualniają priorytety i terminy zadań. I wszystko jest już jasne: Francuzi są po prostu narodem synchronicznym, a w trakcie remontu najzwyczajniej zmieniły się priorytety! Są usprawiedliwieni (choć nie powiem, że dają się przez to bardziej lubić).

Są też plusy mieszkania w La Somme. Jednym z nich jest lokalizacja; żeby dojść do mojego instytutu wystarczy przejść na drugą stronę ulicy. Zaletą są też sąsiedzi – głównie studenci z tego samego instytutu, często cudzoziemcy (oprócz mnie jest jeszcze trójka Polaków) i na ogół chrześcijanie. Atmosfera jest więc dosyć miła i myślę, że wszystko się w końcu jakoś tutaj ułoży.

W tym liście było dużo o sprawach bardzo przyziemnych, ale w przyszłym tygodniu przygotujcie się na dużą dawkę wiedzy encyklopedycznej; postaram się napisać coś o historii Strasburga [ten list niestety nie zachował się]. Trzymajcie się ciepło!

Atmosfera

29 listopada 2003 r.

W zeszłym tygodniu wieści nie było, bo redakcja nie miała czasu. Ale za to w tym tygodniu postaram się napisać coś więcej. Temat [atmosfera Strasburga] jest dość ogólny, więc pewnie uda mi się dość dużo tutaj wcisnąć…

Trzeba przyznać, że strasburska starówka jest bardzo malownicza, ale mnie trudno na nią patrzeć inaczej jak przez pryzmat Krakowa. Pomimo tego, jak bardzo mi się tu podoba, mam cały czas wrażenie, że Strasburgowi brakuje jednak czegoś, co ma moje miasto. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że tym, co ma Kraków, a czego nie ma Strasburg, jest… magia. Każdy, kto choć trochę pobył w Krakowie, zgodzi się zapewne, że Kraków jest miejscem zaczarowanym. Tam nic nie jest zwyczajne; w Krakowie każdy kamień mógłby opowiedzieć jakąś historię; wszystko owiane jest jakąś legendą, tajemnicą lub anegdotą; zaczarowani dorożkarze z zaczarowanymi końmi, czakram na Wawelu, człowiek zbierający końskie kupy, ale w stroju krakowskim, biała dama, bajgle, księżyc w butonierce… Nawet gołębie, które tu, w Strasburgu, i wszędzie indziej są zwykłymi ptakami srającymi na pomniki, w Krakowie są zaklętymi rycerzami. I właśnie to mam na myśli, pisząc o magii królewsko-stołecznego Krakowa; magii, której – przy całym uroku stolicy Alzacji – brakuje niestety Strasburgowi.

Ale rozpisałem się o Krakowie, który świetnie znacie, zamiast skupić się na Strasburgu. Myślę, że jednym z powodów, dla których temu miastu brakuje jakiejś takiej szczególnej atmosfery, jest fakt, że nie ma on jednego dużego rynku – czegoś, co choć trochę przypominałoby serce Krakowa, jakim jest Rynek Główny. Te funkcje, które u nas pełni największy w Europie średniowieczny rynek, w Strasburgu rozłożone są na większą liczbę różnych placów i placyków rozrzuconych po całej Wielkiej Wyspie. Centrum turystycznym czyli miejscem, skąd rozpoczynają spacer bądź przejażdżkę wszystkie wycieczki po Strasburgu i gdzie jest bodaj największe zagęszczenie kawiarni i sklepów z pamiątkami, jest Plac Katedralny (Place de la Cathédrale). Placyk ten jest bardzo ładny, stoją przy nim jedne z najpiękniejszych budynków miasta – przede wszystkim misternie zdobiona Kamienica Kammerzella oraz Apteka pod Jeleniem – ale jest zarazem niewielki i niejako przytłoczony gigantyczną fasadą katedry. Żeby ogarnąć wzrokiem całą fasadę, trzeba przejść na inny plac – Plac Gutenberga (Place Gutenberg). Ze stojącą opodal renesansową siedzibą Izby Handlu i Przemysłu – dawnym ratuszem – placyk jest całkiem przyzwoity, a co jakiś czas ożywiają go kiermasze książek pod pomnikiem Gutenberga, ale przez większość czasu, jaki tu spędziłem, pół placu zajmowała wielka, kiczowata karuzela.

Oprócz tego są też śliczne placyki, takie jak Rynek Prosiąt (Place du Marché-aux-cochons-de-lait) czy Plac Szczepański (Place St. Etienne), ale one są jeszcze mniejsze, więc nie ma mowy o organizowaniu tam jakichś imprez. Te odbywają się w północnej części wyspy, na Placu Klébera (Place Kléber) i Placu Brogliego (Place Broglie). Ten pierwszy to największy plac starego Strasburga, a pomnik napoleońskiego generała, rzędy francuskich flag i dawny gmach kordegardy (Aubette) nadają mu pewien patriotyczno-militarystyczny charakter. Natomiast podłużny Plac Brogliego jest właściwie szeroką aleją i świetnie nadaje się do tego, żeby rozstawiać na nim różne stragany. Tuż obok Placu Klébera znajduje się wreszcie niewielki Plac Człowieka z Żelaza (Place de l’Homme de Fer). Nazwa nie pochodzi ani od filmu Wajdy, ani od przeboju zespołu Black Sabbath, tylko od żelaznej statuetki przedstawiającej rycerza w zbroi, która zdobi jeden z budynków stojących przy tym placyku pełniącym głównie rolę dużego przystanku tramwajowego.

Ja na zwiedzanie i spacery po mieście mam czas głównie pod koniec tygodnia. Wtedy też cała Francja obchodzi cotygodniowe uroczystości ku czci św. Łikenda. Niestety polegają one przede wszystkim na siedzeniu w domu. Nie wiem dokładnie, co tubylcy wtedy robią, ale wiem na pewno, że nie ma ich na ulicach. Jest to dość szokujące, bo całe miasto wygląda w tym czasie na wymarłe. W niedzielę rano ruch samochodowy w środku Strasburga jest taki jak w Bieszczadach po sezonie turystycznym. Kiedy jechałem do Obernai – było to wczesne niedzielne popołudnie – to po drodze przejeżdżałem przez miasteczka-widma! Na ulicach nie było dosłownie żywej duszy; gdy w pewnym momencie troszkę się zgubiłem, musiałem przebyć parę dobrych kilometrów, cały czas w terenie gęsto zabudowanym, zanim spotkałem samotnego mężczyznę, którego wreszcie mogłem spytać o drogę. W soboty jest troszkę lepiej, na przykład niektóre sklepy są wtedy jeszcze otwarte. Ale nawet tam około pierwszej po południu robi się pusto. A w niedziele otwarte są co najwyżej niektóre kościoły i… muzea (dzięki temu, a także ze względu na to, że w niedziele mam tam jako student wstęp wolny, ten dzień jest dla mnie głównie dniem chodzenia po muzeach). W każdym razie trudno tu w ogóle mówić o jakiejkolwiek atmosferze. Jedynymi ludźmi, których można w niedzielę rano spotkać w samym sercu Wielkiej Wyspy, są grupki starych, grubych niemieckich turystów wizytujących swoje niegdyś miasto.

Być może odniosłem takie, a nie inne wrażenie, o tym mieście, dlatego, że przyjechałem w nie najciekawszej porze roku. Prawdopodobnie w lecie, a więc w szczycie sezonu turystycznego, miasto jest znacznie barwniejsze i ciekawsze; ale to niestety mnie ominęło. Za to będę miał jeszcze szansę się przekonać, czy rzeczywiście Boże Narodzenie w Strasburgu jest tak piękne, jak mówią. Podobno to jest właśnie okazja, kiedy do Strasburga ma zawitać „magia”. Okres świąteczny już się zaczyna, więc wkrótce zobaczymy…

Ponieważ na św. Łikenda wszyscy francuscy studenci spoza Strasburga wracają do domów, to imprezy studenckie organizuje się w środku tygodnia, najczęściej w czwartek, czasami we środę. Powoduje to pewne komplikacje, jeśli chce się zarazem bawić i studiować, tym bardziej, że w czwartki i piątki zajęcia mam na ósmą rano. Imprezy te są trochę drogie (co najmniej 4 €, a czasem aż 7 €), ale cena obejmuje dojazd specjalnym autobusem tam i z powrotem, a na miejscu piwo jest już względnie tanie (1 €). Zabawy te organizują różne organizacje studenckie (assoces), których na IECS jest dość dużo. Oprócz zajmującego się cudzoziemcami BDV, o którym już pisałem (że składa się z samych ładnych dziewczyn), są też BDE (główny organizator imprez), BDA (zajęcia kulturalne), BDS (sport) i inne.

Ci studenci – głównie miejscowi – którzy lubią działać, a nie podobają im się be-de-coś-tam, mogą się udzielać – jak i u nas – w samorządzie studenckim. Ale jest pewna różnica między samorządami w Polsce a tymi tutaj. Jak na razie na polskie uczelnie polityka nie dotarła, przynajmniej w takim natężeniu, jak we Francji. Tutaj komitety wyborcze dzielą się na prawicowe i lewicowe, i są – przynajmniej ideologicznie, nie wiem, czy organizacyjnie lub finansowo również – związane z konkretnymi partiami. Ponieważ na IECS komitet prawicowy intensywniej i bardziej agresywnie się reklamował, to ich program miałem okazję lepiej poznać. Był to w głównej mierze protest przeciwko egalitaryzacji na siłę polegającej na „równaniu w dół” i żądanie warunków do bardziej indywidualnego rozwoju. Ale był tam też atak na konkurencyjne, lewicowe komitety, które sprzymierzając się z „islamskimi fundamentalistami” stanowią zagrożenie dla „świeckości” uczelni (we Francji trwa teraz ostry konflikt pomiędzy pobożnymi muzułmankami, pragnącymi nosić obowiązujące w ich religii nakrycia głowy, a władzami szkolnymi, które nie chcą dopuścić do manifestacji czyichkolwiek przekonań religijnych w imię „laickiej republiki”).

W akademiku atmosfera nie jest aż tak polityczna. Tu też były wybory do samorządu, ale była tylko jedna lista, więc wybór nie był duży. Pomimo wszelkich niedogodności życie towarzyskie jakoś tu się rozkręca. Zarówno na uczelni, jak i w akademikach, atmosfera jest bardzo międzynarodowa. Wśród sąsiadów, z którymi mniej lub bardziej się już zaprzyjaźniłem są Polacy, Brazylijczycy, Niemcy, Bułgarzy, Hiszpanie, Austriacy… No i w końcu Francuzi. W miarę, jak ludziom zaczyna się nudzić jedzenie samemu w swoich własnych pokojach, życie towarzyskie koncentruje się w kuchni. W ciągu ostatniego tygodnia koleżanki – Justyna, Asia i Flavia – przygotowały wspólnie dwie polsko-brazylijskie kolacje. Uczestniczyliśmy w nich również Henrique i ja. Jako dania główne były raz pierogi ruskie (mmmmmm…), a raz kluski śląskie; Henrique za to przygotował tradycyjne brazylijskie desery – czekoladowy i bananowy. No a ja zmywałem…

Od czasu do czasu wychodzimy też wieczorami na miasto. Są tu różne mniej lub bardziej atrakcyjne piwiarnie (Bierstubes), kluby, dyskoteki. Ale jak dotąd odwiedziłem tylko jeden lokal, o którym można by powiedzieć, że ma prawdziwy „klimat” – marokański. Oprócz zwykłych stolików, jest tam też przestrzeń usłana dywanami i poduszkami, na której siedzi się po turecku i bez butów. A poza piciem piwa, można też napić się jakiejś egzotycznej herbaty lub pozaciągać się nargilami (fajkami wodnymi z aromatyzowanym tytoniem; kosztuje to 10 €, ale pali się w kilka osób). A oprócz tego można tam poznać różne miłe osoby i posiedzieć w naprawdę miłej atmosferze. Dlatego nie rozumiem, dlaczego taka fajna knajpa nazywa się Rzeźnia (Abattoire). Ale w każdym razie przyjmuję to. Na blachę!

List do redakcji

Oto list nadesłany przez panią Salomeę Bąbelsztajn z krakowskiego Kazimierza, która pragnęła zachować anonimowość (pisownia oryginalna):

Uszanowany Panie redaktor,
Pisze bom się dowiedziała, co Pan jest w Strasburgu. Nie wiem czy dobrze mnie się widzi, ale u nas na Miodowej mnieszkał taki jeden Strasberg. Oj gewałt, ja pomyliła literki «u» i «e», ale to człowiek nie ma wyrobienia do tego języka – w naszym jidysz to wszystko jasne i proste.
W każdem razie Strasberg to chyba leszy w Austrii, a ten Strasberg z Miodowej, to też już leszy ale u nas na starym Remuh. Aj waj!
Piszem bo się mie zapytują moje synkowie Mordek i Icek czy tam w tym Strasburgu są jakieś nasze rodaki starozakonne. Z każdej podróży aus Krakau Pan redaktor pisał o naszej diasporze, więc sie dziwują czemu dlaczego jeszcze nic nie napisał o Żydach francuskich.
Ja sprawdziła w Taschenwörterbuchu, że «Strasse», to po niemniecku «droga», «szosa», «szlak». Dlatego jestem ciekawa, czy mosze nie możnaby się dało zrobić jakiś interes? Na przykład jakiś wyszynk założyć. Oczywiście mnie nie interesuje ile moszna sarobić ale ile moszna stracić!
To tyle, piszę jeszcze Panu co mówi powiedzenie francuskie: «Nous sommes tous les juifs allemands» – «Wszyscyśmy niemieccy Żydzi» (było ono hasłem solidarności z ultralewicowym działaczem Danielem Cohn-Benditem w maju 1968). A więc Szalom, kończę już, bo na mnie schnitzel oczekuje...
Salcie

Serdecznie dziękuję Pani za ten list. Zgodnie z Pani życzeniem, obiecuję napisać co nieco o diasporze żydowskiej w Strasburgu w następnym liście. A tymczasem pozdrawiam Panią, Mordka, Icka oraz wszystkich stałych i sporadycznych czytelników „Wieści”.

I po świętach

28 stycznia 2004 r.

Witam po miesięcznej świąteczno-wakacyjnej przerwie!

Redakcja Wieści ze Strasburga wznawia swoją działalność w nowym roku i w nowym semestrze. Przepraszam Wszystkich, że tak dawno się nie odzywałem, ale tak to jest: najpierw sesja, potem Święta w Polsce, a potem ferie w Strasburgu, podczas których ogarnęło mnie jakieś takie niewyobrażalne lenistwo. Ale jednak coś się przez ten czas działo, więc spróbuję to wszystko jakoś podsumować w tym liście.

Zacznijmy więc od końcówki grudnia. Jak pewnie wiecie, Francję nawiedziły wtedy katastrofalne burze i powodzie. Na wypadek, gdyby wtedy ktoś się martwił o moje bezpieczeństwo, to zapewniam, że ta klęska dotknęła głównie południe kraju i na szczęście nie dotarła do Strasburga. W zasadzie, tu przez cały czas było raczej sucho. Nawet śnieg, jeśli czasem pada, to tyle, co kot napłakał.

Na Święta, jak już wspomniałem, wybrałem się do Polski. Po drodze, jak zwykle, nie obeszło się bez przygód. Gdzieś w środku Niemiec z silnika autokaru zaczęły buchać płomienie. Nikt, dzięki Bogu, nie ucierpiał, ale trzeba było trochę czekać na zastępcze autobusy. Same Święta spędziłem tradycyjnie, to znaczy obżerając się do granic możliwości na łonie rodziny w okolicach Bożego Narodzenia i grając w scrabble pod Tatrami z przyjaciółmi w oczekiwaniu na sylwestra i Nowy Rok. Było ogólnie bardzo miło, ale ponieważ to wieści ze Strasburga, a nie z Krakowa czy z Murzasichla, to kończymy ten wątek i wracamy do Francji.

Nie wiem, jak to się stało, ale podróż z powrotem do Strasburga przebiegła gładko i bez żadnych niespodzianek. W akademiku nastąpiły pewne zmiany i to – o dziwo – na lepsze. Od kiedy wróciłem, mam dostęp do Internetu bezpośrednio z pokoju. Ponieważ takiego luksusu nie miałem nawet w domu, to jak się pewnie domyślacie (a niektórzy z Was nawet już zauważyli), trudno mi się teraz od komputera oderwać. Mam tu stałe łącze, które przeważnie – wolniej lub szybciej, ale na ogół dosyć szybko – działa i płacę za nie zaledwie 7,5 € / mies. – jak na tutejsze warunki wyśmienicie!

Kolejna rzecz to nowa lodówka. Do tej pory dysponowałem tylko małą, zamykaną na kluczyk kasetką, którą i tak musiałem dzielić z sąsiadem. Ale od paru dni mam już najprawdziwszą, nową lodówkę u siebie w pokoju! Jak na potrzeby jednej osoby jest całkiem spora (wys. 80 cm, szer. 54 cm, głęb. 47 cm – wyobraźcie sobie, ile piwa można tu zmieścić), ma zamrażarkę, a górna część może służyć jako blat. W takie lodówki zostały wyposażone wszystkie pokoje – w pewnym sensie akademik się jakoś zrehabilitował za ten bajzel z zeszłego semestru; nawet jeśli nowe lodówki będą oznaczać, że opłaty nieco wzrosną (choć tego jeszcze nie wiem dokładnie). W sumie, gdyby ten akademik był wyglądał od początku tak, jak wygląda teraz, to byłoby super.

Kiedy tu wróciłem, okazało się, że zapasy, które sobie przywiozłem z domu, plus jedzenie, które, wyjeżdżając stąd, zostawili mi moi sąsiedzi Brazylijczycy, pozwalają mi żyć bez robienia zakupów przez co najmniej cały pierwszy tydzień. W miarę, jak zapasy zaczęły się kurczyć, a mnie nadal nie chciało się pójść na zakupy (wspomniane już niewyobrażalne lenistwo), zacząłem troch ę eksperymentować kulinarnie. Po małej inwentaryzacji tego, co jeszcze miałem do jedzenia, doszedłem do wniosku, że jedyna potrawa, jaką mogę przyrządzić, to placki ziemniaczane. Oczywiście nigdy wcześniej nie robiłem placków ziemniaczanych, ale znalazłem jakiś przepis w Internecie i postanowiłem spróbować. Rzecz jasna, w warunkach akademickich jest się zawsze skazanym na improwizację; nóż musiał zastąpić tarkę, mąka kukurydziana – pszenną itd. Jeszcze tylko sól, pieprz, rozmaryn (na szczęście Tata zaopatrzył mnie przed wyjazdem w przyprawy), sos pieczarkowy z zupy grzybowej w proszku z dodatkiem kilku prawdziwych pieczarek i... gotowe. Możecie nie wierzyć, ale były dobre.

Do ciekawszych rzeczy, które tu robiłem w ciągu ostatniego miesiąca, na pewno należy zaliczyć wiercenie dziury w zapięciu do roweru. Mojej do niedawna sąsiadce, Asi, jakiś debil zepsuł kłódkę od roweru – nalał tam chyba kleju. Nie wiem, co z tego miał, bo ani on, ani nikt inny nie mógł tego otworzyć. A zatem trzeba było wiercić. A ponieważ koleżanka nie chciała wiercić sama, to oczywiście wierciłem ja. Narobiliśmy trochę hałasu przez jakieś 20 minut, bo tyle nam zajęło przewiercenie się przez zamek, ale grunt, że się udało. Oczywiście przechodnie czasem gapili się na nas, ale nikt się nami bliżej nie zainteresował, wobec czego wiemy już, jak kraść rowery w Strasburgu.

No i oczywiście obejrzałem w kinie „Powrót króla”. Większość zagranicznych (czytaj: amerykańskich) filmów we Francji jest dabingowana, ale przynajmniej w tym wypadku można było wybrać wersję z napisami. Choć Elfy i tak mówiły po elficku i nikt tego nie tłumaczył... A przy okazji, jeden z wpisów w księdze gości (nowy dział na mojej stronie), przypomniał mi o francuskim filmie, który już tu oglądałem w zeszłym semestrze. To „Smak życia”, który ja dotąd znałem pod oryginalnym tytułem „Auberge espagnole”, a który opowiada o francuskim studencie na erasmusowskim stypendium w Barcelonie. Myślę, że trochę w tym filmie jest prawdy, choć nie wszystko wygląda tak, jak u mnie. Bądź co bądź polecam, bo film jest zabawny; niektórym z Was już zresztą opowiadałem najzabawniejsze sceny – zwłaszcza grę słów, I’m going to fac („la fac” to po francusku: „wydział”, „uczelnia”).

Powoli zaczyna się nowy semestr, więc może okres niewyobrażalnego lenistwa mi wreszcie minie. Choć na razie zaczynam tylko około połowy przedmiotów; reszta dojdzie dopiero w marcu. Wszystkim, którzy jeszcze zmagają się z sesją, życzę powodzenia. I pozdrowienia dla wszystkich, a zwłaszcza dla tych z Was, którzy w tym semestrze również wybrali się lub wybiorą się wkrótce na stypendium.

Żydzi

22 lutego 2004 r.

שלום

Jeszcze nigdy nie widziałem tylu Żydów – może poza Festiwalem Kultury Żydowskiej w Krakowie, ale to się zdarza tylko raz w roku – co w Strasburgu. A rozpoznaję bez trudu tylko tych religijnych – w czarnych kapeluszach, z brodami i z pejsami; razem z Żydami niewierzącymi może ich być jeszcze więcej. W każdym razie Strasburg jest z pewnością jednym z większych skupisk Żydów we Francji.

Ale zacznijmy historię strasburskich i alzackich Żydów od początku. Nie wiadomo, kiedy w Alzacji pojawili się pierwsi Żydzi, ale możliwe, że zaczęli się tu osiedlać już za panowania rzymskiego. Jednak najstarsza wzmianka nie podważana przez historyków pochodzi ze Średniowiecza. I niestety już od początku mowa jest o prześladowaniach. Było to w 1146 r., podczas drugiej wyprawy krzyżowej. Najwyraźniej ci, których nie było stać na wyprawę do Ziemi Świętej, urządzili sobie krucjatę na miejscu – oczywiście kosztem Żydów.

W miastach Żydzi byli nieco bezpieczniejsi niż na wsi. Zresztą i tak nie mieli prawa nabywać ziemi, więc rolnictwem nie mogli się trudnić. Skupiali się więc w miastach, takich jak Wormacja, Moguncja, Spira, no i Strasburg. Tutaj znajdowali się pod ochroną prawa cesarskiego, kościelnego i miejskiego. Oczywiście ta prawna ochrona miała swoją cenę – wspólnota żydowska płaciła cesarzowi, biskupowi i magistratowi wysokie podatki. Czasem między owymi instancjami dochodziło na tym tle do ostrych sporów. Na przykład w 1262 r. biskup Strasburga, Walther de Geroldseck uznał, iż miasto nie ma prawa opodatkowywać „jego” Żydów. Doszło do otwartej wojny, która zakończyła się następującym porozumieniem: Żydzi mieli co roku płacić 100 funtów miastu, 12 marek biskupowi i 60 marek cesarzowi.

W XIII-XIV w. sytuacja Żydów zaczęła się dodatkowo pogarszać w miarę, jak cechy rezerwowały rzemiosła dla siebie. Żydom pozostawały tylko handel niektórymi towarami oraz lichwa. Życie z obrotu pieniądzem było zabronione Chrześcijanom, więc przynajmniej z tej strony nie było konkurencji. Oprocentowanie – według dzisiejszych standardów – było bardzo wysokie, bo wynosiło ok. 13%. Ale trzeba pamiętać, że ściągalność była wtedy stosunkowo niska. Cesarz i papież mieli prawo zwolnić dłużnika od obowiązku spłaty należności Żydowi. Niestety praktycznie w całej Europie ten stan rzeczy powodował pewien cykl kolejnych migracji i prześladowań starozakonnych. Żydzi byli zawsze mile widziani, gdy potrzebna była gotówka. Gdy długi stawały się zbyt duże, nastawał czas prześladowań – i tak w kółko, aż po XX wiek.

Ale wróćmy do średniowiecznego Strasburga. W tamtym okresie Żydzi byli skupieni we wschodniej części Wielkiej Wyspy, wokół ulicy, która do dziś nosi nazwę Żydowskiej (rue des Juifs 2). Przy tej ulicy mieściła się synagoga i rytualna łaźnia, a niedaleko – mniej więcej w miejscu dzisiejszego Placu Republiki – znajdował się żydowski cmentarz. Na miejscu dawnej synagogi archeolodzy znaleźli pochodzącą z drugiej połowy XII w. kamienną tablicę upamiętniającą założenie bóżnicy.

W 1349 r. strasburczyków ogarnęła panika. Do miasta zbliżała się czarna śmierć – zaraza, która spustoszyła większość Europy i spowodowała jeden z największych kryzysów gospodarczych w średniowieczu. Zanim jeszcze dżuma dotarła do Strasburga, Żydów oskarżono o zatruwanie studni i rozprzestrzenianie zarazy. Rada miasta powołała specjalną komisję złożoną z przedstawicieli magistratu, cechów oraz sędziów, która miała przesądzić o winie Żydów. Trzech delegatów – reprezentujących władze miejskie – stanęło w obronie Żydów. Rzemieślnicy uznali ich za sprzedawczyków i zażądali, by podzielili się z nimi pieniędzmi, które dostali od Żydów. Na tę zniewagę magistrat odpowiedział aresztowaniami, a to z kolei wywołało rewoltę.

14 lutego, sześć dni po feralnym zebraniu, odbyła się rzeź znana jako Judenbrand lub masakra św. Walentego. Dwa tysiące strasburskich Żydów spalono żywcem. Ocalili się ci, którzy wyrzekli się wiary lub zawczasu uciekli z miasta. Petera Schwarbera, który na zebraniu najgłośniej bronił Żydów, skazano na banicję. Majątki pomordowanych Żydów podzielili między siebie mieszczanie, nowy magistrat i biskup. A po kilku miesiącach cesarz Karol V wspaniałomyślnie wybaczył mieszkańcom Strasburga, którzy ośmielili się zabić będących przecież jego własnością Żydów. Masakra Żydów nie ocaliła jednak Strasburga przed dżumą; dotarła tu kilka tygodni po tych tragicznych wydarzeniach.

W ręce mieszczan dostały się żydowskie przedmioty liturgiczne, którym nadano zupełnie nowe znaczenie i zastosowanie. Szofary uznano za trąby, którymi Żydzi mieli oznajmić dogodny moment ataku na chrześcijan. Odtąd aż do Rewolucji trąbiono na tych baranich rogach z wieży katedralnej, aby przypomnieć znajdującym się na terenie miasta Żydom, by się wynieśli przed zamknięciem bram na noc. Po Judenbrand zabroniono starozakonnym osiedlać się w Strasburgu. Wprawdzie zakaz ten uchylono po 20 latach, ale przywrócono w 1389 r. Zniosła go dopiero Rewolucja.

Stopniową zmianę w stosunku do Żydów widać między innymi w średniowiecznej ikonografii. Do najpiękniejszych i najbardziej znanych rzeźb zdobiących strasburską katedrę należy grupa złożona z dwóch alegorycznych postaci – Kościoła i Synagogi. Kościół jest przedstawiony jako kobieta trzymająca w ręku wielki krzyż i z triumfem patrząca na Synagogę, stojącą po drugiej stronie południowego portalu – z opuszczoną głową, zawiązanymi oczyma i kilkukrotnie złamanym drzewcem flagi. Wymowa tego jest jasna: Żydzi ze swym starym Prawem byli w błędzie, jedyna prawda jest w Ewangelii. Ten sam motyw można odnaleźć w kościołach z tego samego okresu w całej Francji. Ale jakiś czas temu miałem okazję oglądać tu wystawę poświęconą ewolucji tego motywu. Na malowidłach starszych niż rzeźby z katedry widać Kościół i Synagogę jako równorzędne partnerki. Sinagoga trzyma swoją flagę równie dumnie jak Ecclesia – krzyż. Natomiast w sztuce późniejszej niż katedra poniżenie Synagogi poszło jeszcze dalej: najpierw na jej karku posadzono diabła, który szeptał jej do ucha swoje polecenia. Potem wreszcie Synagoga została po prostu utożsamiona z diabłem.

Żydzi, którzy uniknęli masakry, osiedlili się przeważnie na wsi. Niektórzy emigrowali wgłąb Niemiec lub jeszcze dalej – do Polski. Tymczasem Strasburg coraz bardziej zaostrzał przepisy skierowane przeciw Żydom. W XVI w. zabroniono Żydom handlować na terenie miasta. Wyjątek stanowili handlarze żywnością i końmi. Tylko nieliczni - przeważnie producenci i handlarze bronią, z których usług korzystał król – dostawali w drodze wyjątku przywilej zamieszkania w mieście. Ale nawet oni musieli kupować nieruchomości przez podstawione osoby. Przyłączenie Strasburga do Francji nie poprawiło sytuacji; miasto zachowało swą autonomię, w tym prawo do utrzymania antyżydowskich przepisów.

W XVI w. – a więc jeszcze przed przy łączeniem Alzacji do Francji – Żydzi zostali z Francji wypędzeni. Wielu z nich osiedliło si ę w alzackich wsiach. Po Wojnie Trzydziestoletniej alzacka prowincja przyjęła z kolei Żydów z Badenii. W ten sposób wiejska Alzacja stała się jedynym skupiskiem Żydów we Francji. Cieszyli się tu opieką wojska, któremu dostarczali koni i zboża.

Zdecydowaną zmianę w sytuacji francuskich – czyli alzackich – Żydów przyniosła Rewolucja. 27 wrzenia 1791 r. Konstytuanta nadała Żydom prawa obywatelskie i zrównała ich we wszystkich prawach z chrześcijanami. Ta zmiana nie spowodowała jednak jakiejś nagłej rewolucji w mentalności Alzatczyków; to właśnie deputowani z tego regionu byli najbardziej przeciwni emancypacji Żydów. W okresie Terroru Żydzi, a szczególnie rabini, byli szykanowani ze względu na trzymanie się swoich „przesądów” – ale to dotyczyło wyznawców wszystkich religii. Pełną swobodę wyznania wprowadził dopiero Napoleon I.

Zarówno pierwszy, jak i drugi cesarz, byli uważani przez Żydów za wielkich dobrodziei i cieszyli się wśród nich nie tylko poważaniem, ale czasem niemal bałwochwalczą czcią (niektórzy uważali nawet Bonapartego za Mesjasza). W 1807 r. cesarz powołał najwyższą władzę samorządową dla Żydów – Wielki Sanhedryn, z łożony w dwóch trzecich z rabinów, a w jednej trzeciej z Żydów świeckich. Ten organ powoływał m.in. wielkiego rabina Strasburga. Co ciekawe, medal wybity przez Wielki Sanhedryn przedstawia Mojżesza otrzymującego tablice Dekalogu z rąk... Napoleona I. W dziale żydowskim Muzeum Alzackiego widziałem m.in. wielkie tablice ozdobione orłami cesarskimi, które po hebrajsku i po francusku wychwalały i błogosławiły z kolei Napoleona III.

Mniej więcej w tym czasie sytuacja Żydów w Alzacji poprawiła się na tyle, że dotychczasowy kierunek migracji się odwrócił. Teraz to z sąsiednich Niemiec oraz z Europy Wschodniej przybywali tutaj Żydzi, uciekający przed bied ą i prześladowaniami. W XIX w. wśród alzackiej diaspory, a także zapewne w śród Alzatczyków w ogóle, słowo „Polak” było synonimem żydowskiego nędzarza (któremu miejscowi współwyznawcy nie byli aż tak bardzo skłonni pomagać).

Patriotyzm umocnił się jeszcze bardziej po wcieleniu Alzacji do Niemiec w 1870 r. Wielu Żydów przeniosło się wówczas wgłąb Francji. Po tych, którzy zostali, mogłem w muzeum oglądać wyroby ozdobione literami hebrajskimi w kolorach flagi francuskiej. Po I Wojnie Światowej, gdy Alzacja powróciła do Francji, powrócili również niektórzy Żydzi. Jeszcze bardziej wzmogła się imigracja z Niemiec i Europy Wschodniej – do Alzacji uciekali Żydzi, którzy wierzyli, że tu będą bezpieczni od Hitlera.

W 1939 r. w Strasburgu mieszkało ok. 10 tys. Żydów. We wrześniu wszyscy zostali ewakuowani w południowo-zachodnie regiony Francji. Po wojnie powróciło 8 tysięcy – ok. tysiąca zginęło podczas okupacji, pozostali postanowili nie wracać. Przy tej okazji warto wspomnieć burmistrza Strasburga, jednego z Alzatczyków, którzy wsławili się jako sprawiedliwi wśród narodów.

XIX-wieczna synagoga została oczywiście całkowicie zburzona przez hitlerowców – dziś pozostała po niej tylko tablica pamiątkowa, a na jej miejscu wznosi się wielkie centrum handlowe. Za to w 1958 r. zbudowano wielką, nowoczesną Synagogę Pokoju przy alei o tej samej nazwie. Społeczność żydowska w Strasburgu jest dziś jedną z największych i najaktywniejszych we Francji i w Europie.

Niektórzy nadal mówią tu jeszcze językiem judeo-alzackim. To stara mieszanina różnych języków germańskich (niemieckiego, jidysz, alzackiego), romańskich (francuskiego) i semickich (hebrajskiego, aramejskiego). Dla mnie brzmi on jak niemiecki, ale Niemiec pewnie niewiele by z niego zrozumiał.

No cóż, rozpisałem się znowu o historii, ale myślę, że zaspokoiłem ciekawość pani Salomei. I mam nadzieję, że i inni skorzystali.

Karnawał

3 marca 2004 r.

Dopiero co zaczął się Wielki Post, więc pora by podsumować karnawał – który zresztą dla niezbyt religijnych Francuzów i tak się jeszcze nie skończył. Wrażenie ogólne: Rio to to nie jest. Po pierwsze, pogoda nie zachęca do tego, żeby w ogóle wychodzić na pole. Za zimno żeby organizować gołe parady jak w Brazylii, a za ciepło, że- by robić kuligi jak w Polsce. Niestety ta pora roku w północnej Francji jest chłodna, mokra, szara i brzydka. Do tego jest to okres ferii zimowych, więc młodych ludzi, z którymi ewentualnie można by imprezować, nie ma zbyt wielu. Mój akademik prawie opustoszał.

Zresztą obowiązujący tu styl imprezowania niezbyt mi odpowiada. Zabawy studenckie polegają tu na tym, że w każdy czwartek tych, którzy kupili bilety (w cenie 4-7 €), pakuje się do autobusów i wywozi do jakiejś hali na obrzeżach miasta, gdzie wszyscy w niezbyt skoordynowany sposób podrygują przy dźwiękach czegoś, co można by ewentualnie nazwać muzyką. A do tego piją wodę z piwem w malutkich plastikowych kubeczkach, za co płaci się co najmniej po 1 €. Poza tym w mieście jest praktycznie tylko jeden lokal, Java, do którego „wszyscy” chodzą, w związku z czym, koło dwudziestej trzeciej robi się tam niemiłosiernie ciasno i duszno. Usiąść się nie da, porozmawiać też nie, a piwo jak wyżej tylko droższe. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to nie dla mnie. No dobra, jeden raz rzeczywiście dobrze się bawiłem w Javie, ale wtedy w ramach promocji to niedobre piwo i jeszcze gorszy pastis (francuski likier anyżowy) były za darmo i w dowolnych ilościach.

Bardziej kameralne spotkania u kogoś w pokoju na szczęście się zdarzają, choć rzadko. Wtedy można skorzystać z faktu, że jest się w gronie międzynarodowym (Niemcy, Bułgarzy, Włosi, Anglicy i trochę Francuzów). No i to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli gry towarzyskie – psycholog, meksykanka... Jedną z takich kameralnych miniimprez były moje urodziny. Część z Was dobrze wie, jak te urodziny wyglądały, ale pozostałym należy się informacja: otóż impreza z okazji urodzin Jajca i moich, a przy okazji również Ostatków, odbywała się równocześnie w Krakowie i w Strasburgu. Do mojego pokoju zaprosiłem na piwko i winko paru sąsiadów z akademika, podczas gdy moi znajomi z Krakowa (i jeden Warszawy) bawili się na prywatce u Kałasza. Przez długi czas utrzymywaliśmy kontakt głosowy przez Internet, co pozwoliło nam m.in. na wspólne od śpiewanie „Sto lat” (ach, te nowe technologie!). Wirtualnie w imprezie uczestniczył też Kostek – jeden z najwierniejszych czytelników Wieści, który teraz sam wyjechał na stypendium do Włoch.

Skoro jesteśmy w temacie międzynarodowym, to czas na małą analizę porównawczą różnych kultur. Temat: pączki. O tak smakowitej tradycji, jak Tłusty Czwartek, oczywiście nie zapomniałem, więc w przeddzień tego jednego z moich ulubionych świąt wybrałem się na poszukiwanie pączków. Okazuje się, że we Francji świętem tłustości i słodkości jest nie Tłusty Czwartek, a Tłusty Wtorek (mardi gras) – czyli nasza Śledziówka. Oczywiście pączki były dostępne w sklepach znacznie wcześniej, ale zawiodłem się. Po pierwsze miałem wrażenie, że te beignets były albo stare, albo dietetyczne – w każdym razie nie ociekały tłuszczem tak, jak powinny prawdziwe pączki, a do tego były małe (i oczywiście drogie). Nadzienie było truskawkowe albo czekoladowe. Za to w Niemczech było znacznie lepiej. Niemieckie pączki były znacznie tańsze i bardziej przypominały nasze, zarówno zawartością tłuszczu, jaki i nadzieniem. Kupiłem je we środę, a do Tłustego Czwartku nie został mi ani jeden. Pytałem znajomego Niemca, jak to jest u nich – Tłusty Czwartek czy Wtorek? Odpowiedział, że jedno i drugie – i takie podejście mi się podoba! Co do samych pączków, to twierdził, że w całych Niemczech mówi się na nie „berlinerki” – z wyjątkiem Berlina, gdzie „pączek” to Pfannkuchen, co z kolei w południowych Niemczech znaczy „naleśnik”. W każdym razie, pączki mogą mieć w różnych krajach, ale chyba tylko w Polsce można je kupić w stoisku w kebabami!

Na koniec jeszcze jedna egzotyczna przednówkowa tradycja, o której opowiedział mi kolega z Bułgarii: otóż dla Bułgarów 1 marca to tzw. Baba Marta. Tego dnia wszyscy zakładają na rękę martenicę – bransoletkę z biało-czerwonej włóczki (takie bransoletki były bardzo popularne w śród dzieci w Polsce, kiedy chodziłem do podstawówki, ale chyba nie wiązało się to z żadnym marcowym świętem). W każdym razie bransoletkę tę trzeba nosić dopóty, dopóki nie zobaczy się pierwszego bociana, kiedy to trzeba ją zawiesić na najbliższym drzewie – i to przynosi zdrowie. Oczywiście dostałem od niego jedną taką martenicę, więc będę musiał wybrać się w najbliższym czasie do stacji hodowli bocianów koło Oranżerii – tam bociany są przez cały rok.

Czytelnik pyta, redakcja wymyśla odpowiedź

Oto fragmenty korespondencji od Karoliny P. do redakcji Wieści:

Planuję w przyszłym roku wyjechać na studia semestralne za granicę z programu Socrates. Wiem, że jesteś teraz w Strasburgu i studiujesz po francusku. Ja zastanawiam się nad studiami we Francji po angielsku. (...) Czy opłaca mi się w ogóle jechać na trzecim roku, czy nie jest wtedy za du żo nauki? (...) Chciałabym jeszcze zapytać czy, Twoim zdaniem, lepiej jest jechać na piątym czy na szóstym semestrze. (...) Dołączam się do pochwał o Twojej stronie – naprawdę godna uwagi; świetny pomysł z pisaniem takiego „pamiętnika” on-line.

Serdecznie dziękuję za pochwałę. Myślę, że na trzecim roku najlepiej jest jechać na stypendium. Ja jestem na czwartym i boję się trochę nadrabiania „różnic programowych” – na czwartym roku przedmioty są trudniejsze niż na trzecim, a do tego trzeba by już zacząć myśleć o pracy magisterskiej, a nie mam tu za bardzo do tego głowy i pewnie zabiorę się za nią dopiero w Polsce. Jeśli chodzi o to, na który semestr lepiej wyjechać, to mnie się wydaje, że bardziej się opłaca na letni. Z kilku powodów:

  • masz więcej czasu na przygotowanie si ę do wyjazdu - nie musisz na to marnować wakacji;
  • Francja wygląda jesienią i w zimie nieciekawie (chyba że pojedziesz w Alpy) - jest chłodno, ale bez śniegu, szaro i brudno; w letnim semestrze załapiesz się na wiosnę, będzie ciepło, kolorowo i przyjemnie;
  • po zakończeniu semestru masz trzy miesiące wakacji - jeśli chcesz, to możesz jeszcze zostać i pozwiedzać lub popracować; albo możesz wrócić i poświęcić ten czas na kucie zaległości programowych;
  • na Boże Narodzenie i na Sylwestra jesteś w domu.

Karnawał – c.d.

7 kwietnia 2004 r.

Pamiętacie, jak w ostatnich wieściach (do licha, to już miesiąc temu, jak ten pobyt we Francji rozleniwia!) pisałem, że nie było żadnego karnawału? Otóż nie wiedziałem wtedy jeszcze, że tutaj Tłusty Wtorek to początek, a nie koniec, karnawału. Zdawałem sobie sprawę, że Francuzi nie są zbyt religijni – nawet w stosunkowo katolickiej Alzacji – ale nie sądziłem, żeby aż tak. Karnawał w poście... Cóż, co kraj to obyczaj.

Quand en France, fais comme les Irlandais (kiedy jesteś we Francji, rób tak, jak robią Irlandczycy), jak powiedział mój sąsiad, Anglik, w dniu św. Patryka, które było świętem nie tylko dla licznych tu Irlandczyków (głównie studentów), ale i dla wszystkich mieszkańców Strasburga. Tak więc nie było wyjścia, tylko trzeba było dostosować się do miejscowych zwyczajów i bawić się z tubylcami, a jeszcze częściej – z innymi cudzoziemcami. To było oczywiście 17 marca – akurat wtedy, kiedy zaczynała się robić wiosna. Większość dnia spędziłem na pikniku w parku między Pałacem Uniwersyteckim a ogrodem botanicznym. To były urodziny niejakiej Silvii, więc zjedliśmy tort, wypiliśmy szampana, pograliśmy w piłkę, no i ogólnie było jak to na pikniku. Towarzystwo, jak zwykle międzynarodowe, choć głównie Niemcy, jak Silvia. Początek dnia był trochę trudny, bo dzień wcześniej była wielka impreza zorganizowana przez samorząd z mojego instytutu. Tam było tak, jak nie lubię – autobusem za miasto do jakiejś sali gimnastycznej na zadupiu – ale przynajmniej za darmo (wszystko za darmo – nawet whisky w dowolnych ilościach!), no i to największa taka impreza w ciągu roku, więc jak mógłbym nie pojechać?

Po pikniku rozeszliśmy się do domów coś zjeść, żeby wieczorem znowu się spotkać przy piwie, tym razem w ogródku na Starówce. Ponieważ większość towarzystwa stanowili matematycy, to czas zszedł nam głównie na zagadkach matematycznych. Do tej pory nie dostałem od nich odpowiedzi, jak rozwiązać problem ze smerfami (czyli ze Strumpfe, jak mówią Niemcy) i z kropkami, które Gargamel namalował im na czołach. Potem poszliśmy jeszcze pod jeden z ajryszpabów, ale tłum był taki, że z trudem można było przecisnąć się z jednego końca uliczki na drugi, nie mówiąc już o wejściu do środka. Niemniej udało nam się zobaczyć – i posłuchać – jednego autentycznego dudziarza w spódniczce.

No, ale jednak post zobowiązuje, więc przynajmniej jeść trzeba jak w poście. Na szczęście Mama przysłała mi przepis na moją ulubioną sałatkę śledziową, więc chociaż dzięki temu mogłem się poczuć trochę jak w domu. Były drobne problemy ze składnikami: po pierwsze, nie udało mi się nigdzie znaleźć solonych płatów śledziowych. Marynowane, w śmietanie, rolmopsy itp. owszem, ale takich zwykłych surowych płatów – nie. Użyłem w końcu najbliższego odpowiednika, jaki udało mi się kupić, czyli śledzie wędzone. Też dobre. Podobny problem był z ogórkami – konserwowych jest do woli, ale o kiszonych tu nie słyszeli. Na szczęście sąsiadka odstąpiła mi jeden słoik przywieziony jeszcze z Polski. W każdym razie sałatka się udała, zrobiłem cały wielki garnek, no i – rzecz jasna – dwa dni później już było po sałatce. Ale na pewno to nie ostatnia, jaką sobie zrobiłem. Z ciekawszych tematów kulinarnych, to jeszcze mogę wspomnieć krokiety z kapustą i pieczarkami, jakie raz zrobiłem z wyżej wspomnianą sąsiadką. Pyszne były. Ale niestety taka mobilizacja zdarza się tylko co jakiś czas. Codzienność to makaron i paluszki rybne. Praktycznie cały akademik kupuje makaron i paluszki rybne w tym samym supermarkecie w Kehl i wszyscy regularnie się tym żywią. „Co tam pichcisz?” – „To co zwykle, makaron, ryba. A ty?” – „To samo. Comme d’hab.” – „No to bon ap.” – „Merci. Bon ap.” Tak mniej więcej wyglądają codzienne rozmowy w kuchni. Comme d’hab. Jak zwykle.

Jak już wspomniałem, do Strasburga (nareszcie!) zawitała wiosna. Zrobiło się – na ogół – ciepło i słonecznie, trochę się już zazieleniło, a na Placu Republiki zakwitły magnolie (piękny widok). Sąsiad pokazał mi drogę do pobliskiego lasku, do którego w niedzielę wysypuje się cały Strasburg – coś tak jakby nasz Las Wolski, jest jeden pałacyk i minizoo. W każdym razie przyjemne miejsce na krótkie spacery rowerowe.

I jeszcze, wracając do tematu Wielkiego Postu – przedwczoraj miałem okazję obejrzeć w kinie „Pasję”. A skoro o tym mowa, to życzę Wam wszystkim jak najweselszych i najszczęśliwszych Świąt Wielkiej Nocy, mokrego jajka i smacznego dyngusa.

Wielkanoc

26 kwietnia 2004 r.

Mam nadzieję, że wszystkim Wam święta minęły przyjemnie, radośnie i pogodnie. Oczywiście w pierwszym liście po Wielkanocy nie mógłbym pisać o czym innym niż o tym, jak ja spędziłem święta. Otóż, mimo że we Francji, święta obchodziłem bardzo po polsku i głównie w towarzystwie innych Polaków. A właściwie Polek; to głównie one zadbały, żeby święta upłynęły nam zgodnie z polskimi tradycjami – na tyle, na ile jest to możliwe na obczyźnie.

Zacznijmy zatem od początku. Na mszę wielkoczwartkową poszedłem do katedry. W Wielki Piątek też planowałem pójść z koleżankami do katedry, ale na miejscu, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że Liturgia Męki Pańskiej była rano. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się w końcu znaleźć jeden kościółek, w którym liturgia była wieczorem. Kościółek, z zewnątrz niepozorny, zupełnie zaskoczył mnie w środku... brakiem jakiegokolwiek wystroju. Oprócz neoromańskich kolumn i krzeseł nie było tam nic; gdyby nie napis na drzwiach, że to kościół dominikanów, pomyślałbym, że to zbór protestancki.

Ścisły post wielkopiątkowy jest tu znacznie łatwiej zachować niż w Polsce – a to dlatego, że i tak wszystkie sklepy są zamknięte. Alzacja to jedyny region we Francji, w którym ten dzień jest wolny od pracy, podobnie z resztą jak w katolickich krajach Niemiec. Zawdzięcza to własnemu konkordatowi, który Alzacja podpisała ze Stolicą Apostolską jeszcze w czasach, gdy należała do Niemiec, a który teraz wyróżnia ją wśród innych regionów fundamentalnie antyreligijnej Francji.

W Wielką Sobotę rano poszliśmy oczywiście do święcenia. Na szczęście w Strasburgu znajduje się jedna polska misja i jest to zapewne jedyny kościół w tym mieście, gdzie odbywa się święcenie pokarmów. Niestety na całą naszą grupkę wypadały tylko dwa koszyczki, ale zawsze to coś. Choć czytałem, że na przykład nasze wojska okupacyjne w Iraku były tak pomysłowe, że święconkę nosiły w hełmach. No, ale my nawet hełmów nie mieliśmy...

Przez resztę dnia przygotowywaliśmy jeszcze to, czego nie zdążyliśmy zrobić przed święceniem. Ja z dwiema koleżankami przygotowałem sałatkę jarzynową, a sam jeszcze sałatkę śledziową. Nie byłem aż tak ambitny jak dziewczyny, żeby malować pisanki, ale dla zachowania minimum tradycji ugotowałem wszystkie jajka, jakie miałem w lodówce, w łupinach z cebuli. Przynajmniej nie poszedłem na śniadanie wielkanocne z pustymi rękami.

A śniadanie wielkanocne było bardzo udane. Zebraliśmy się w sześć osób w akademiku Paul Appell, gdzie są większe i ładniejsze kuchnie. O dziewiątej rano wszyscy Francuzi, jak to mają w zwyczaju w niedzielne poranki, jeszcze spali, więc nikt tam nie przeszkadzał w zajęciu całej kuchni na własne potrzeby. Trzeba powiedzieć, że dziewczyny się postarały – biały obrus, pisanki, koszyczki, chrzan... Prawie jak w domu. Gdy wszystko było gotowe, pomodliliśmy się, stuknęliśmy się jajkami (ta tradycja, to była dla mnie nowość), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i wreszcie mogliśmy zacząć jeść. Do jednej z koleżanek przyjechała na czas świąt siostra z Polski, więc przywiozła trochę polskich specjałów – babkę, szynkę... Do tego były inne wędliny, łosoś, sałatki itd. Słowem, uczta. Tak jak trzeba.

O jedenastej msza w katedrze – przeżycie nie tylko religijne, ale też estetyczne. Rozświetlone freski, procesje z biskupami, kadzidła, chór... A przede wszystkim niesamowite popisy organisty. Jest tam też coś takiego jak Straż Katedralna – panowie w eleganckich niebieskich mundurach, którzy przeważnie zajmują się pilnowaniem po- rządku w kościele i wyganianiem ludzi, kiedy katedrę trzeba zamknąć. Na czele procesji szedł ich zapewne szef – też w niebieskim mundurze, ale bardziej ozdobnym, oraz w kapeluszu z ogromnym pióropuszem; w sumie dość paradne widowisko. Ale największym zaskoczeniem – wprawdzie już słyszałem, że to się pojawiło na Zachodzie, ale jeszcze nigdy nie widziałem na własne oczy – były... ministrantki (sic, sic!). Msza była, rzecz jasna, po francusku, choć niektóre czytania odbyły się po niemiecku.

Po mszy była mała przerwa, a po niej kontynuowaliśmy świąteczną wyżerkę. Sałatki, które zostały nam ze śniadania, trzeba było przecież zjeść, ale to nie koniec. Justyna i jej koleżanka są niesamowite – nie wiem, jak tego dokonały w akademikowych warunkach, ale upiekły prawdziwego, pysznego kajmakowego mazurka. A inne dziewczyny przyniosły jeszcze inne ciasta.

Śmigus dyngus to tradycja również nieznana we Francji. Polewaliśmy się więc wyłącznie w naszym polskim gronie, tym bardziej, że pogoda zrobiła si ę śliczna i mniej więcej od tamtego czasu prawie bez przerwy taka się utrzymuje. Dlatego jeśli teraz nie pisuję tak często, jakbym chciał, to nie dlatego, że – tak jak było w zimie – nic się nie dzieje, ale dlatego, że dużo czasu spędzam na rowerze.

A jak Francuzi obchodzą Wielkanoc? No cóż, jedyne, co byłem w stanie stwierdzić naocznie, to że sp dzają święta bardzo rodzinnie. Miasto na ten czas się wyludniło, studenci spoza Strasburga powyjeżdżali do domów, a miejscowi pozamykali się w mieszkaniach, żeby pobyć z rodzinami. Żeby dowiedzieć się czegokolwiek więcej o wielkanocnych tradycjach tubylców musiałem się już skonsultować z Internetem. Stamtąd dowiedziałem się o jednej ciekawej tradycji, pochodzącej najpewniej z Niemiec i przez to popularnej również w Alzacji, a polegającej na tym, że w niedzielę wielkanocną dzieci szukaj ą w ogródku jajek ukrytych tam w sposób, który pozostaje biologiczną zagadką, przez wielkanocnego zajączka. Nie wiadomo też, po co zajączek miałby to robić, ale najprawdopodobniej robi tak po to, żeby dzieci miały czego szukać. Mój sąsiad, Niemiec, opowiadał mi też o innych wariantach tej zabawy, w których zamiast jajek szuka się flaszek z piwem, sznapsów itd.

I to tyle na tematy świąteczne.

Unia Europejska

6 czerwca 2004 r.

Witam, witam w Unii Europejskiej.

Miesiąc temu miałem przyjemność być naocznym świadkiem wciągnięcia flag Polski i dziewięciu innych krajów na maszty przed gmachem Parlamentu Europejskiego. Tak oto staliśmy się Unioeuropejczykami, choć wcale nie zmienialiśmy paszportów. Ten list będzie więc oczywiście o tym, jak rozszerzenie wyglądało w mieście, które jest w samym środku Wspólnoty od samego jej początku i dumnie nazywa się „stolicą europejską” (będąc tu można odnieść wrażenie, że w ogóle nie ma czegoś takiego jak Bruksela).

Ale zacznijmy od małego wstępu historycznego, a konkretnie od św. Leona IX (znanego przed objęciem pontyfikatu jako Bruno z Eguisheim). Był to jedyny w historii papież pochodzący z Alzacji i jeden z najwięcej podróżujących – w wędrówkach po Włoszech, Niemczech i Francji spędził więcej czasu niż w Rzymie, więc pod tym względem bije chyba nawet Jana Pawła II! Podczas jednej z tych podróży, będąc w swej rodzinnej Alzacji, konsekrował w Strasburgu kościół św. Piotra – dla odróżnienia od już istniejącej świątyni pod tym samym wezwaniem, zwany nowym kościołem św. Piotra (Saint-Pierre-le-Jeune). Mniej więcej w tym samym czasie, gdy wznoszono strasburską katedrę, kościół został przebudowany w stylu gotyckim i jest do tej pory jednym z najpiękniejszych kościołów w mieście. W 1524 r. kościół przejęli protestanci, lecz po zdobyciu Strasburga przez Francję w 1681 r. ustanowiono w nim tzw. simultaneum polegające na tym, że świątynię podzielono na dwie części: katolicy modlili się w prezbiterium, a luteranie w nawie głównej. Dopiero w 1893 r. katolicy zbudowali sobie nieopodal własny nowy kościół św. Piotra, a stary nowy kościół św. Piotra stał się znowu w całości protestancki. Niemniej, podział na dwie części widać do dzisiaj: barokowe prezbiterium oddzielone jest ozdobnym przepierzeniem i organami od naw, w których zachowały się gotyckie zdobienia – w śród nich wspaniałe freski. Jeden z nich to kopia słynnej „Navicelli” Giotta di Bondone z bazyliki św. Piotra w Rzymie. W czasie, gdy go namalowano, miał obok znaczenia religijnego, również wymiar polityczny – był to protest przeciw awiniońskiej niewoli papieży.

No dobrze, ale dlaczego ja o tym piszę? Aha, już wiem. Chodzi o inny ważny fresk z tego kościoła, również o przesłaniu religijno-politycznym, które na dodatek nadal pozostaje aktualne. To „Marsz narodów do Krzyża”. Fresk przedstawia ukrzyżowanego Chrystusa, w kierunku którego podąża konny orszak, w którym każda z kobiet-jeźdźców reprezentuje jeden z narodów piętnastowiecznej Europy. Na czele, właściwie pod samym krzyżem, jedzie przedstawicielka Niemiec, nieco za nią Włoszka i Francuzka. W dalszej kolejności jadą przedstawicielki takich krajów jak Anglia, Szkocja, Kastylia, Aragonia i Sycylia. Ostatni jeźdźcy w orszaku to dwa bratanki (dwie bratanice?): Węgierka i Polka. Na samym końcu idą jeszcze dwie piechurki, przedstawicielki Litwy (tak mi się wydaje) i Orientu (Palestyny?); być może pieszo przedstawiono te nacje, które dopiero niedawno przeszły na chrześcijaństwo.

W każdym razie jest to unikat w skali europejskiej, który szczególnie pasuje właśnie tu, w mieście, które było raz niemieckie, a raz francuskie, a dziś jest jedną ze „stolic europejskich”, a do tego w kościele, który należał do dwóch wspólnot religijnych naraz. Oczywiście można powiedzieć, że nazywanie tego fresku „Pocztem narodów Europy”, jak chcą niektórzy, jest nadinterpretacją; na początku XV w. pojęcie Europy jeszcze nie istniało lub dopiero zaczynało si ę kształtować, a malowidło przedstawia tak naprawdę poczet narodów chrześcijańskich na drodze do Chrystusa. Ale można to też potraktować jako kolejny argument za chrześcijańskimi korzeniami Europy; nic dziwnego, że reprodukcją fresku chętnie posługują się polscy delegaci w Strasburgu.

Jednak dopiero jakieś pięć wieków później Strasburg stał się siedzibą międzynarodowej instytucji. Nota bene, najstarszej wciąż działającej międzynarodowej instytucji w Europie, bowiem powstała ona w wyniku ustaleń Kongresu Wiedeńskiego. Chodzi tu o Centralną Komisję Żeglugi Reńskiej, która zajmuje się regulacją żeglugi po jednym z najważniejszych śródlądowych szlaków wodnych w Europie. Początkowo jej siedziba mieściła się w Moguncji, później przeniesiono ją do Mannheim, a od 1920 r. urzęduje w dawnym Pałacu Cesarskim, przemianowanym na Pałac Reński, w Strasburgu.

Po II Wojnie Światowej w Strasburgu zaczęto umieszczać siedziby nowych instytucji i organizacji międzynarodowych. Strasburg chlubi się zresztą tym, że razem z Genewą i z Nowym Jorkiem należy do ekskluzywnego klubu miast, które nie będąc stolicami państw, goszczą siedziby organizacji międzynarodowych. Pierwsza była, założona w 1949 r. przez dziesięć państw, Rada Europy – organizacja zajmująca się głównie ochroną praw człowieka, która dziś skupia wszystkie kraje europejskie z wyjątkiem Białorusi i Monako. Jej pierwsze sesje odbywały się w Pałacu Uniwersyteckim, dopóki nie wzniesiono nowoczesnego Pałacu Europejskiego nieco na północ od centrum miasta. Z czasem w sąsiedztwie zaczęły się pojawiać inne „europejskie” instytucje – Europejski Trybunał Praw Człowieka i Parlament Europejski – tworząc całą „Dzielnicę Europejską”.

Z wymienionych dotąd instytucji, tylko Parlament Europejski jest organem Unii Europejskiej. PE to twór jedyny w swoim rodzaju: jest to jedyny na świecie ponadnarodowy organ powoływany w wyborach powszechnych. Wydawałoby się, że jego znaczenie powinno być potężne; tymczasem PE ma dość ograniczone kompetencje. Dość powiedzieć, że nie ma nawet prawa samemu wybrać swojej siedziby. Większość europosłów i pracowników PE otwarcie przyznaje, że woleliby, gdyby wszystkie posiedzenia parlamentu odbywały się w Brukseli, a obecny, ustalony odgórnie system z trzema siedzibami – w Brukseli, w Strasburgu i w Luksemburgu – to potworne marnotrawstwo. Nie trudno nie przyznać im racji, ale też nie należy liczyć na to, by ten stan rzeczy się prędko zmienił. Europosłowie będą musieli więc nadal jeździć tam i z powrotem na linii Bruksela – Strasburg (w Luksemburgu nie odbywają się posiedzenia plenarne, tam są tylko biura).

Teraz będą to już także polscy europosłowie. Trzeciego maja, w nasze Święto Konstytucji, Polska i pozostałe kraje, które weszły z nami do Unii, zostały oficjalnie powitane w Parlamencie Europejskim. Na uroczystość wybrałem się razem z innymi Polakami i wspólnie oglądaliśmy wciąganie flag nowych krajów członkowskich przy dźwiękach ich hymnów. Nota bene maszty, na które te flagi wciągnięto, są darem Stoczni Gdańskiej, który osobiście przekazał parlamentowi Lech Wałęsa. Przy okazji wygłosił też, rzecz jasna, przemówienie o tym, jak to Europa powinna oddychać „dwoma połowami płuc” (już, już chciał powiedzieć dobrze, ale zdążył się poprawić na po swojemu). Po tej uroczystości posłowie przenieśli się do środka na krótką sesję parlamentarną. Ponieważ koleżanka jest tam stażystką, to udało mi się wejść do gmachu razem z nią, ale na samą salę posiedzeń już się nie zmieściliśmy. Miałem za to okazję pozwiedzać budynki PE i to dokładniej niż podczas oficjalnej, szkolnej wizyty następnego dnia. Między innymi obejrzałem przepiękny widok Wogezów ze szczytu wieży i wypiłem piwo w parlamentarnej kawiarni.

Trzeba przyznać, że pod względem architektonicznym PE jest bardzo ciekawy: labirynt korytarzy, schodów, wind i mostków, do tego trochę zieleni. Ale co mnie najbardziej zaciekawiło, to to, że niemal wszędzie słyszałem język polski – posłowie, ich rodziny, koledzy, stażyści, wszyscy mówili po polsku. Widziałem nawet jednego pana w charakterystycznym biało-czerwonym krawacie; to chyba najlepszy dowód, że Polska naprawę weszła do Unii.

Następnego dnia, jak wspomniałem, byłem już na wycieczce zorganizowanej, która obejmowała głównie krótki pobyt na sali obrad podczas sesji plenarnej oraz wykład jednego z pracowników PE. Same obrady niewiele się różnią od tych w polskim Sejmie. Główna różnica jest chyba taka, że posłowie, gdy mają przemawiać, po prostu mówią tam, gdzie siedzą, bez wychodzenia na mównicę. No i oczywiście, każda wypowiedź jest na bieżąco tłumaczona na dziewiętnaście pozostałych języków. Wersja polska jest w słuchawkach na kanale 18. Niestety, póki co, nie mają tu komisji śledczych.

Przez jakiś czas potem po obu stronach Renu było trochę imprez z okazji rozszerzenia. Nad samym Renem właśnie otwarto nowy park, zwany Parkiem Dwóch Brzegów, którego obie części połączone są kładką dla pieszych. Tam przez parę nocy pod rząd miały miejsce pokazy sztucznych ogni. W parku przy Oranżerii jednego dnia był pokaz strojów ludowych, smakołyków itp. z „nowych” krajów... Na mnie największe wrażenie zrobił strój kobiecy z południowych Moraw – z takim czymś wielkim (naprawdę nie wiem, jak to nazwać) na ramionach.

Pytałem niektórych młodych Francuzów, co myślą o wejściu Polski do UE. Przeważnie mówili, że ogólnie, to dobrze, ale trochę się boją „bezpośrednich skutków gospodarczych”. Od kiedy tu jestem, staram się odtworzyć obraz Polski, takiej, jak ją widzą Francuzi. Nie ma tu dużych niespodzianek i wygląda to mniej więcej tak:

  • zimno;
  • dużo katolików, Czarna Madonna i papież (niektórzy nawet kojarzą skądś moje imię: Ah, « Karol », comme le pape ! );
  • wódka, zwłaszcza „Zubrowska” (skąd im się to „s” tam wzięło, nie mam pojęcia);
  • zimno;
  • w polskim hymnie jest wzmianka o Napoleonie (a może o Karolu Wielkim?), choć we francuskim nie ma o nim ani słowa;
  • piękne kobiety;
  • Polacy są cwani i umieją kombinować (zupełnie tak jak Francuzi, którzy nazywają to „Systemem D”, od słowa se débrouiller – radzić sobie);
  • w Polsce jest takie miasto, Cracovie, o którym ostatnio się coraz więcej słyszy (może dlatego, że większość Polaków, których się tu spotyka, to krakowianie), czyżby to była stolica Polski?
  • zimno;
  • aha, zapomniałbym, oczywiście Polacy całują panie w rękę.

A więc różnice kulturowe są, nie ma co do tego wątpliwości. Ale, jak na to spojrzeć z dalszej perspektywy, to jednak Europa jest pewną całością, która od reszty świata mocno się wyróżnia. Wystarczy posłuchać niemieckiego wykładowcy, który nie jest w stanie wyjaśnić studentce ze Stanów, na czym polega idea solidarności, w Ameryce najwyraźniej nieznana. Wystarczy posłuchać koleżanek z Kolumbii, jak opowiadają o porwaniach dla okupu, które w ich kraju są na porządku dziennym i każda z nich miała porwanego kogoś z najbliższej rodziny. A zdecydowanie najlepiej posłuchać studenta z Republiki Środkowoafrykańskiej, który zapytał moją sąsiadkę – Bułgarkę – jaki jest język narodowy w jej kraju:

– Bułgarski.
– Ale mnie nie chodzi o twók język plemienny, tylko ogólnonarodowy: francuski, angielski?
– Bułgarski.
– Aha. To kiedy mieliście dekolonizację?...

List do redakcji

Ten list nadesłał Pan Janusz Z. z Krakowa:

Cześć Karolu!
Czytałem Twój ostatni list – jestem pod wrażeniem, gratuluję poczucia humoru, ten odpowiednik śledzia solonego jest wspaniały (całe szczęście – jak przypuszczam – nie brakuje tam papieru toaletowego)!
Jak zobaczysz jeszcze tego faceta w spódnicy w kratkę grającego na kobzie, powiedz mu ode mnie, żeby wypuścił to zwierzę, to przestanie się tak wydzierać.
Pozdrawiam – Janusz Z.

Nie omieszkam na pewno. Dziękuję za list i pozdrawiam wszystkich Czytelników.

Topografia

Strasburg leży nad rzeczką o nazwie Ill, która trochę dalej na północ wpada do Renu. Praktycznie cała strasburska starówka leży na wyspie (Grande Île - Wielka Wyspa), którą od południa opływa Ill, a od północy - sztucznie wykopana fosa. To tutaj znajdują się główne zabytki miasta - katedra, kościoły katolickie i protestanckie; na pół drewniane, a na pół murowane kamieniczki; wąskie uliczki, małe ryneczki i rozległe place.

W miejscu, gdzie Ill i fosa się rozchodzą, na kilku malutkich wysepkach leży tzw. Mała Francja (Petite France), najbardziej malowniczy zakątek Strasburga. Niegdyś mieściły się tu młyny, garbarnie oraz szpitale, w których leczono chorych na francuską chorobę (stąd nazwa). Teraz są tu restauracje, sklepy z pamiątkami i setki turystów.

W XIX w. na północny wschód od Wielkiej Wyspy Niemcy zbudowali nową, monumentalną dzielnicę (Ville Allemande - Niemieckie Miasto). Jej główną osią jest Bulwar Wolności ciągnący się od Placu Republiki na południowy wschód po Plac Uniwersytecki. Dalej rozciąga się Dzielnica Uniwersytecka z przytłaczającym Pałacem Uniwersyteckim, za którym Niemcy zbudowali m.in. muzeum zoologiczne, ogród botaniczny i obserwatorium astronomiczne. Trochę bardziej na południe i na wschód znajdują się nowsze, XX-wieczne budynki składające się w sumie na wielki kampus trzech strasburskich uniwersytetów.

Instytucje Europejskie leżą nieco dalej na północ, w miejscu, gdzie rzeczka Ill krzyżuje się z kanałem Marna-Ren. Na trzech rogach tego „skrzyżowania” wznoszą się trzy „ultranowoczesne” - jak powiedzieliby Francuzi - gmachy: Pałac Europejski (siedziba Rady Europy), Parlament Europejski oraz Trybunał Praw Człowieka. Tuż obok Pałacu Europejskiego leży największy i najładniejszy park Strasburga, zwany Oranżerią.

Listy do redakcji