Wieści ze Strasburga

Z BanjaWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Wieści ze Strasburga
Wieści ze Strasburga


Podczas studiów w Strasburgu w roku akademickim 2003/2004, Judek prowadził blog pod takim właśnie tytułem, głównie po to, żeby rodzina i znajomi wiedzieli, co u niego słychać. Bloga (pisanego – wstyd powiedzieć – w całości krojem pisma Comic Sans) już dawno nie ma, ale poniżej można poczytać to, co udało się uratować dzięki Wayback Machine i odzyskać z dawno padniętego dysku.

Zachodnia fasada katedry NMP w Strasburgu

Przyjazd

Cześć kochani!
3 września 2003 r.

Piswe nq frqncuskiej klqaiqturwe i to nozie zq,; we to prqzdwiizq ,encwqrniq:
Piszę na francuskiej klawiaturze i mówię Wam, że to prawdziwa męczarnia.
Wygląda ona tak:
AZERTYUIOP^$
QSDFGHJKLMů*
WXCVBN,;:!

Super, nie? (tego znaku zapytania to chyba minutę szukałem). Lucek mówił, że w Indii ludzie mają zwyczaj rozkładać przed cudzoziemcami ręce i mówić: „India – something must be different!” Tutaj można by powiedzieć: „La France – tout est different !” (wszystko jest inaczej).

Niestety na razie (mam nadzieję, że tylko na razie, tzn. przez najbliższy miesiąc) nie będę miał Internetu w pokoju, wiec będę się musiał męczyć na kompach uczelnianych; pewnie nie będę mógł nawet zainstalować tu Gadu-Gadu.

Ale zacznijmy od początku. Wyjechałem z Ojcem w czwartek rano z całym moim bagażem (walizki, komputer, wieża, rower, itd.) i przez cały dzień dojechaliśmy do Rozvadova na granicy czesko-niemieckiej. Po drodze mieliśmy mały wypadek, jeden facet stuknął nas z tyłu. Noc spędziliśmy w bardzo ładnym pensjonacie we wsi Nove Domky. Przed snem poszliśmy na spacer po lesie i spisała nas czeska policja za próbę przejścia przez zieloną granicę.

Następnego dnia pozwiedzaliśmy trochę południowe Niemcy – przede wszystkim Ratyzbonę (Regensburg). To przepiękne miasto ze wspaniałą gotycką katedrą. Tutaj mieliśmy kolejny wypadek – wjeżdżając do piętrowego parkingu zapomniałem o rowerze na dachu.

Monachium zrobiło na mnie znacznie mniejsze wrażenie – to wielka metropolia pełna majestatycznych gmachów, ale po starówce spodziewałem się znacznie więcej; właściwie, ciekawy tam jest tylko ratusz. Noc z piątku na sobotę spędziliśmy w pensjonacie w bardzo malowniczej miejscowości u podnóża Alp, niedaleko Garmisch-Partenkirchen.

Następnego dnia przejechaliśmy przez austriackie Alpy tak, żeby zobaczyć lodowiec i jezioro Silvretta, a potem zatrzymaliśmy się w niemieckim miasteczku Meersburg nad Jeziorem Bodeńskim. Przypominało mi trochę San Marino – wyglądało tak, jakby od początku było zbudowane jako atrakcja turystyczna. Do tego ta sterylna, nienaganna, niemiecka czystość; dopiero po przyjeździe do francuskiego syfu poczułem się znowu jak w domu.

Po Meersburgu przejechaliśmy już tylko przez Schwarzwald, potem wzdłuż Renu, a w końcu przez Most Europy do Strasburga. I tu dopiero zaczęły się prawdziwe jaja: okazało się, że akademik, w którym miałem mieszkać (La Somme 2), jest cały w remoncie! Pojeździliśmy trochę od Annasza do Kajfasza, ale ponieważ to był sobotni wieczór, to oczywiście niczego nie udało się załatwić i ostatecznie wylądowaliśmy, zupełnie wściekli, w hotelu na obrzeżach miasta.

Następnego dnia woźna w innym akademiku (Paul Appell 3) dała mi tymczasowo pokój do poniedziałku. Wprowadziłem się więc i poszedłem z Ojcem pozwiedzać strasburską starówkę (o tym dokładniej napisze Wam kiedy indziej, na razie tylko tyle, że jest bardzo ładna). Potem pożegnałem się z Ojcem, który pojechał z powrotem do Krakowa, a ja zostałem sam myśląc, jak to dalej będzie.

W poniedziałek rano można już było załatwiać różne formalności (choć nie wszystkie; niektóre instytucje, zwłaszcza banki, są w poniedziałki zamknięte – something must be different, n'est-ce pas ?). W akademiku powiedzieli mi, że mogę zostać w Paul Appell do końca remontu w La Somme, tj. do października. Musiałem „tylko” przeprowadzić się do innego budynku, co zajęło mi całe popołudnie. Potem poszedłem zapisać się na uczelnię, gdzie dowiedziałem się, że całe to zamieszanie z akademikami to oczywiście nie jest niczyja wina, bo oni sami dowiedzieli się o tym remoncie w poniedziałek rano (sic!!!).

W sumie i tak dobrze na tym wyszedłem, bo innych studentów, którzy byli zarezerwowali pokoje w La Somme kierowali do akademika Robertseau 5, który jest trzy razy dalej od mojego instytutu niż Paul Appell. A mnie pozwolili zostać tam gdzie już zamieszkałem. Problem będzie tylko z tą kolejną przeprowadzką za miesiąc, bo jeszcze nie wiem, jak te wszystkie moje bety przetransportuję kilka ulic dalej. Mam jakieś czterry tygodnie, żeby coś wykombinować. Pocieszam się tym, że potem będzie już lepiej – będę mieszkał w wyremontowanym akademiku na przeciwko mojego instytutu i pewnie wreszcie będę miał z pokoju dostęp do Internetu.

To tyle na razie. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie z tego dziwnego kraju, gdzie chyba tylko niebo wygląda tak jak w Krakowie. Miłych wrześniowych wakacji i udanych poprawek!

Nostalgia

Strasburg, 5 września 2003 r.

Bandziur!

Rzeczywiście, moje wrażenia stąd są bardzo podobne do tych, które Jajco przywiózł ze Szkocji. W moim pokoju też są dwa krany – z jednego płynie woda zimna, ale w miarę czysta, a z drugiego – gorąca, mętna i śmierdząca. Jeśli chodzi o jazdę pod prąd, to bardzo mi się spodobały znaki na tutejszych drogach jednokierunkowych: z jednej strony jest znak: „zakaz wjazdu” i tabliczka: „nie dotyczy rowerów”, a z drugiej – tabliczka: „uwaga na rowery jadące pod prąd”.

Tymczasem załatwiam sobie różne formalności. Biurokracja jest tylko trochę gorsza, niż Kafka mógł sobie wyobrazić. Na szczęście jest tu cała masa różnych organizacji studenckich, które są bardzo pomocne i wyręczają mnie częściowo w robocie papierkowej. Jedna z tych organizacji, odpowiedzialna szczególnie za studentów zagranicznych składa się z samych dziewczyn i to na ogół ładnych – żyć, nie umierać!

Jak byście kiedyś mieszkali we Francji, to polecam do słuchania Radio Nostalgie – muzyka z lat 1950–80. po angielsku (Beatles, Presley, Beach Boys, Bob Marley...) i po francusku (Charles Aznavour, Jacques Brel, Edith Piaf…). Poza tym standardowo – wiadomości (lokalne i krajowe, ale nic ze świata), prognoza pogody, konkursy i każdego ranka horoskop. Przy okazji ciekawostka: „lata 60. i 70.” to po francusku: „les années soixante et soixante-dix”, ale jeśli ma się na myśli epoki w historii muzyki rozrywkowej, to mówi się: „les sixties et les seventies”.

W wiadomościach mówi się tu w kółko o tzw. „ofiarach kanikuły” czyli o ludziach, którzy zmarli z powodu sierpniowych upałów. A co słychać w Polsce? Kogo teraz przesłuchuje wielebna Komisja?

Pozdrowienia dla Wszystkich!

Rowery

Strasburg, 7 września 2003 r.

Czołem!

Pisałem Wam już, jak to w Strasburgu rowery mogą spokojnie jeździć pod prąd. Prawda jest taka, że Strasburg to miasto stworzone dla rowerów (po francusku: les vélos). Trzeba to przyznać strasburskim władzom miejskim, że o co jak o co, ale o rowerzystów to się troszczą. Od dróg rowerowych jest aż gęsto, a nie należy do rzadkości, że te drogi nawet skądś dokądś prowadzą – w przeciwieństwie do krakowskich, które zaczynają się byle gdzie, a kończą 200 m dalej, też byle gdzie. Tutaj dróg rowerowych jest w sumie ponad 400 km i na ogół są połączone ze sobą tak, że tworzą jedną sieć.

Wiele tutejszych chodników dzieli się na trzy pasy: jeden dla pieszych i dwa dla rowerzystów. Gdzie indziej pasy dla rowerów wydzielone są na jezdni – obowiązkowo w obu kierunkach, nawet jeśli dla samochodów droga jest tylko jednokierunkowa. Na niektórych ulicach są wydzielone specjalne pasy dla autobusów; ale rowerzystom też wolno po nich jeździć. Jeśli zaś na danej ulicy nie ma osobnej drogi dla rowerów, to można jechać po jezdni albo po chodniku – do wyboru.

Ale to nie wszystko. Rowery można wozić w tramwaju (poza godzinami szczytu) za darmo. Trochę dużo stoi się na światłach, choć większość rowerzystów regularnie je olewa. Przejazdy przez jezdnie są oznakowane wyraźniej niż przejścia dla pieszych (biało-zielone pasy). W praktyce, nawet jeśli nie wynika to z przepisów o ruchu drogowym, to wszyscy – zarówno zmotoryzowani, jak i piesi – ustępują pierwszeństwa rowerzystom. „Les vélos sont rois” – rowery rządzą!

Poza tym w mieście jest kilka wypożyczalni rowerów (Vélocations), strzeżonych parkingów dla rowerów (Véloparcs), a także niekomercyjny – działający na zasadzie stowarzyszenia – warsztat rowerowy (Vélostation). Do tego stowarzyszenia nie zapisałem się z powodu zbyt wysokiej dla mnie składki, ale i tak trochę mi tam pomogli z moim rowerem.

Jest tylko jeden problem, za to poważny: kradną. Dlatego większość ludzi jeździ tu na starych, pordzewiałych złomach, a jedyne, co mają nowe i solidne, to zapięcia do rowerów. Od czasu do czasu można też zobaczyć rowery przypięte niegdyś do słupa, po których została już tylko… rama (i zapięcie). Ja natomiast przyjechałem z dość nowym i porządnym rowerem, i ze starym, zdezelowanym zapięciem. I od samego początku wszyscy powtarzali mi: „Jak najszybciej kup sobie nowe zapięcie. A najlepiej dwa.” W końcu jeden facet z Vélostation po prostu zmusił mnie do kupienia zapięcia (nawet nie takie drogie: 5 €). A kiedy nie jeżdżę, to trzymam rower w pokoju; jak dotąd nikt się nie czepiał, że nie wolno.

Tyle o rowerach. Pozdrawiam wszystkich cyklistów, żydów i masonów!

Jedzenie

17 września 2003 r.

Cześć Wszystkim!

W tym liście będzie o zajęciu, które dla Francuzów jest, jak wiadomo, najważniejsze: o jedzeniu. Oczywiście wszyscy niby wiedzą, że Francuzi jedzą ślimaki. Ale kiedy w supermarkecie zobaczyłem ślimaki zapakowane w folię i ułożone w zamrażarce, to jednak pomyślałem sobie: kurde, oni naprawdę to jedzą!

Niestety, ja nie odżywiam się tu tak jak Francuzi i to niekoniecznie dlatego, że ichniejsza kuchnia mi nie smakuje, ale po prostu mnie na to nie stać. Zamiast tego ćwiczę się nieustannie w bardzo ważnej sztuce szukania tańszych substytutów. Jakby ktoś nie wiedział, to substytut to coś, czym można zastąpić coś innego, na co miałoby się ochotę, ale się tego nie ma (tak mnie uczyli na mikroekonomii na pierwszym roku). Na przykład tańszym substytutem masła jest margaryna; zwłaszcza taka do smarowania chleba, na której nie idzie nic usmażyć.

Szukanie tańszych substytutów idzie mi chyba całkiem nieźle. Zresztą w tutejszych supermarketach jest to dosyć ułatwione. Etykiety na półkach podają ceny zarówno w euro, jak i we frankach, a do tego obok ceny za jedno opakowanie podana jest cena w przeliczeniu na standardową jednostkę (kilogram, litr itp.). Oprócz tego w jednym z supermarketów przy najlichszych artykułach danego rodzaju umieszcza się specjalne etykietki z napisem „najtańsze”, żeby można było jeszcze łatwiej znaleźć najtańszy substytut. Przy wejściu do innego sklepu znalazłem tabliczkę, na której było napisane wprost: „tu nie ma produktów wysokiej jakości; tu są produkty tanie”. Nota bene to właśnie ten sklep, w którym robię zakupy. Nazywa się Mutant.

Okazuje się, że zamiast kupować cały ser, można kupić jego tańszy substytut czyli ser tarty – pewnie to jakie ścinki z fabryki, ale da się jakoś jeść. Bleu d’Auvergne jest za to bardzo smacznym tańszym substytutem sera roquefort. Z tańszego substytutu odpestkowanych oliwek, jakim są oliwki z pestkami, ostatecznie zrezygnowałem – szkoda zębów. Tańszym substytutem porządnego wina są zlewki różnych win zmieszanych w jednej butelce; ale nawet to wydało mi się za drogie. Jedyny alkohol, na jaki mnie tu stać, to piwo Ottweiler Pils – 0,40 € / 0,5 l (tańsze od barszczu i do tego niezłe!).

No, a najważniejszym z tańszych substytutów jest tańszy substytut chleba czyli słynna francuska bagietka. To takie dziwne pieczywo, które ma 70 cm długości; o siódmej rano, kiedy jest świeże, nie da się ukroić, bo jest miękkie jak wata; a parę godzin później, gdy sczerstwieje, też nie da się ukroić, chyba że piłą do drewna. Ale to i tak smaczniejsze od tutejszego chleba…

Lodówki niestety nie mam, ale niedawno kupiłem sobie torbę izotermiczną – bardzo tani (1,50 €) i jednak dość odległy substytut.

Samodzielne gotowanie nie jest tu takie trudne. Można na przykład kupić półprodukt do robienia naleśników. Z dwóch paczek, które w sumie kosztują 1,68 €, można zrobić ponad 20 crêpes. Składa się to z mąki, jajek w proszku i soli, które fabrycznie są już wymieszane w odpowiednich proporcjach; wystarczy dodać mleka, tłuszczu, wymieszać i można smażyć. Uważam, że wyszły mi całkiem niezłe; trzeba było tylko uchylić kilka założeń – okazało się na przykład, że naleśniki wcale nie muszą być okrągłe…

Jak do tego wszystkiego je się jeszcze jakieś tanie owoce (gruszki, marchewki…), to można przeżyć nie rujnując się i w miarę smacznie.

Dzisiaj po raz pierwszy poszedłem do tzw. restauracji uniwersyteckiej (resto U), czyli na stołówkę. Posiłek kosztuje 2,60 €; płaci się kartą czipową. Tradycyjny francuski obiad składa się z co najmniej czterech części: przystawek (hors d’œuvre), dania głównego (plat principal), sera (fromage) i deseru (dessert); a do tego wszystkiego pije się, rzecz jasna, wino. Obiad na stołówce wygląda mniej więcej podobnie, ale nie zupełnie. Na przystawki jest jakaś tam surówka. Danie główne to może być mięso, ryba lub pizza. Ja zamówiłem to drugie; były to głównie ziemniaki, jarzyna i może 100 g ryby, która składała się głównie z sosu. Ser niby był, ale na słodko, więc od razu robił za deser. I maluśki jogurcik do tego. Do picia zamiast wina jest woda. Jak chce się pić co innego, to trzeba dopłacić; 0,33 l piwa kosztuje ok. 1,50 €.

I jeszcze na koniec: nie zgadniecie, jak we Francji nazywa się maślanka. Otóż – według napisu na kartonie – jest to: لبن, bo tutaj uważa się maślankę za napój typowo arabski. Pod spodem dopisane jest po francusku, jakby dla ostrzeżenia: „sfermentowane mleko”.

Pozdrawiam i bon appétit !

Uczelnia

Strasburg, 26 września 2003 r.

Cześć,

Europejski Biegun Zarządzania i Ekonomii, w skrócie PEGE – tak szumnie nazywa się budynek, w którym m.in. mieści się mój Europejski Instytut Wyższych Studiów Handlowych (IECS)

Pomyślałem sobie, że trzeba by wreszcie napisać coś o tym, po co tu właściwie przyjechałem, czyli o studiach. A pisząc o tak poważnej instytucji jak uniwersytet, nie wypada zacząć inaczej jak od krótkiego rysu historycznego:

Akademia Strasburska została założona już w XVI w., a status uniwersytetu (prawo nadawania stopni doktorskich) uzyskała w 1621 r. Po wcieleniu Strasburga do Francji w 1681 r. uczelnia, która zachowała swój luterański charakter, stała się z czasem ważnym ośrodkiem kształcenia przyszłych dyplomatów, m.in. Klemensa von Metternicha. Do znanych absolwentów należy również J.W. von Goethe. W czasie Rewolucji uniwersytet zeświecczono, ale przynajmniej uniknął nacjonalizacji. Pod panowaniem niemieckim, tj. po 1871 r., uczelnia została znacznie rozbudowana; wzniesiono wtedy m.in. majestatyczny gmach zwany Pałacem Uniwersyteckim.

W 1968 r. Uniwersytet Strasburski został podzielony na trzy osobne uczelnie: Uniwersytet im. Louisa Pasteura (nauki przyrodnicze), Uniwersytet im. Marca Blocha (nauki humanistyczne) oraz Uniwersytet im. Roberta Schumana (nauki społeczne), na którym teraz studiuję. Robert Schuman (1880–1963), którego imię nosi moja uczelnia, był w latach 1948-1953 ministrem spraw zagranicznych Francji i – jako współinicjator utworzenia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali – jest uważany za jednego z ojców zjednoczonej Europy.

Widok z okna akademika przy rue de la Somme na intytut

Jednostka organizacyjna, której tu podlegam, to Europejski Instytut Wyższych Studiów Handlowych (IECS) mieszczący się w budynku noszącym bardzo szumną nazwę: Europejski Biegun Ekonomii i Zarządzania. Jest to zresztą ogromna wygoda, że nie trzeba latać na kolejne wykłady z jednego pawilonu do drugiego, czy – jak się czasem u nas zdarza – na drugi koniec miasta do innego kampusu mając na to 5 minut czasu; tutaj wszystkie zajęcia mam w tym samym skrzydle jednego budynku.

Studia zorganizowane są tutaj tak, że pierwszy rok jest ogólny, a kierunki (prawo, finanse i bankowość, rachunkowość, logistyka, marketing, zarządzanie systemami informacyjnymi, zarządzanie zasobami ludzkimi, zarządzanie strategiczne) wybiera się dopiero na drugim. Na każdym kierunku jest określona liczba przedmiotów kierunkowych (obowiązkowych) oraz przedmioty do wyboru, no i języki obce. Zapisy na poszczególne przedmioty odbywają się poprzez intranet, a ponieważ liczba miejsc na poszczególnych kursach jest ograniczona (czasem bardzo), to kto pierwszy, ten lepszy.

Te zasady nie obowiązują tzw. visitants, czyli studentów zagranicznych na wymianie nie dłuższej niż jeden rok. W związku z tym ja mogłem sobie wybrać przedmioty z dowolnego kierunku i z dowolnego roku. Był mały problem z tym, że visitants zapisują się po miejscowych studentach, więc gdy ja mogłem wreszcie zacząć swoje zapisy, to okazało się, że na niektórych kursach już nie ma miejsc. Ale na szczęście, czego nie dało się załatwić przez komputer, dało się załatwić osobiście. Tylko jaki jest wtedy pożytek z intranetu?

A oto przedmioty, na które się zapisałem:

  1. Cztery przedmioty informatyczne:
    • Data Mining;
    • Management des systèmes d’information (zarządzanie systemami informacyjnymi);
    • Organisation et technologie de l’information et de la communication (organizacja a technologia informacyjna i komunikacyjna);
    • Télécommunication, réseaux et sécurité (telekomunikacja, sieci i bezpieczeństwo).
  2. Dwa przedmioty logistyczne:
    • Achat privés (zakupy prywatne);
    • Organisation de l’entrepôt (organizacja magazynu);
  3. Dwa przedmioty z zarządzania strategicznego:
    • European Integration (integracja europejska – po angielsku);
    • European Management (zarządzanie europejskie – po angielsku).
  4. Jeden przedmiot z zarządzania zasobami ludzkimi:
    • Cross-Cultural Issues of Human Resources Management (kulturowe zagadnienia zarządzania zasobami ludzkimi – po angielsku).
  5. I jeden przedmiot językowy:
    • S’exprimer en français (wysłowić się po francusku).

To ostatnie przypomina trochę podstawówkę, bo poziom językowy jest dość zróżnicowany i zaczynamy od czytania bajek La Fontaine’a. Ale myślę, że ten kurs mi się jednak przyda, bo nacisk jest bardziej na mówienie niż na pisanie, czyli trochę inaczej niż miałem przez ostatnie trzy lata francuskiego na AE. Co do innych przedmiotów, to fajniejsze są na ogół te prowadzone przez cudzoziemców. European Integration jest w ogóle zarezerwowane dla visitants, prowadzi to Niemiec, więc można się trochę pośmiać z żabojadów. Data Mining z kolei prowadzi bardzo miły Grek i choć wykład jest po francusku, to przynajmniej wolno i wyraźnie, a pracę semestralną można oddać po angielsku. Francuscy wykładowcy robią przeważnie dość ciekawe zajęcia, ale mają tendencję do zbytniego rozpędzania się. Ale za to prawie wszyscy korzystają z prezentacji multimedialnych (PowerPoint), co w Polsce należy jednak wciąż do rzadkości.

To, co mi się tu podoba, to to, że większość wykładowców wystawia ocenę na podstawie pracy w ciągu semestru, a nie jednorazowego egzaminu. Najczęściej zaliczenie polega napisaniu pracy zespołowej na zadany lub wybrany temat oraz prezentacja tematu w klasie. Tworzenie zespołów jest też dobrą okazją do zawierania znajomości; bardzo dobrze, że chociaż przy nauce można kogoś poznać, bo koszty imprezowania nie sprzyjają zbytnio socjalizacji.

Dostęp do informacji naukowej jest bardzo duży. Mogę korzystać praktycznie ze wszystkich bibliotek w Strasburgu, a dostęp do Internetu mam na uczelni – co wiedzą już ci z Was, z którymi rozmawiałem na Gadu-Gadu – prawie nieograniczony. Myślę, że ogólnie warunki do studiowania są tu całkiem niezłe. A że nieuchronnie zbliża się październik, życzę Wszystkim, żeby Wasze studia były równie lekkie albo i lżejsze. Powodzenia!

Dzięki za zachętę do dalszego pisania. Liczę na więcej listów od Was, zwłaszcza od tych, którzy jeszcze się nie odezwali. Czekam na Wasze sugestie i pytania, a tymczasem odpowiadam na pytanie Bacy dotyczące mojego listu o rowerach:

Niestety tak, póki co jeżdżę po płaszczackich terenach miejskich i poza krótką wycieczką do supermarketu w Kehl po niemieckiej stronie Renu nie udało mi się nawet przekroczyć granic Strasburga. Ale mam nadzieję, że zdołam szybko znaleźć jakiś klub, który organizowałby wycieczki rowerowe po Wogezach lub Schwarzwaldzie. Na razie mogłem sobie tylko na oba pasma popatrzeć. W Kehl wystarczyło wyjechać rowerem na wał przeciwpowodziowy ciągnący się wzdłuż jednego z równoległych do Renu kanałów, żeby z jednej strony zobaczyć jak na dłoni charakterystyczną sylwetkę strasburskiej katedry na tle Wogezów, a z drugiej – panoramę Schwarzwaldu.

Przeprowadzka

4 października 2003 r.

Cześć,

Rue de la Somme: po prawej mój instytut od tyłu, po lewej mój akademik

Od kiedy tu jestem, prawie przez cały czas była piękna pogoda. Jedyny ulewny, całodzienny deszcz w ciągu ostatniego miesiąca był akurat w dniu mojej przeprowadzki z akademika Paul Appell do La Somme. Niestety to był najmniejszy problem związany z przeprowadzką. Mój nowy akademik byłby nawet całkiem fajny gdyby nie to, że… jest niegotowy.

Jak zapewne pamiętacie, do La Somme nie mogłem się wprowadzić od samego początku, bo jego administracja nagle wymyśliła sobie, że zrobi remont, nikogo o tym nie informując. Remont miał się skończyć we wrześniu, a przez ten czas studenci, którzy mieli tam mieszkać, dostali zastępcze pokoje w innych domach studenckich. Najpóźniej 1 października musieliśmy się jednak przenieść do La Somme. Tymczasem, choć niektóre pokoje są już gotowe, a wspólne sanitariaty i kuchnie nadają się do użytku, to większość dodatkowych pomieszczeń, jak choćby pralnia, jest niegotowa i nawet na klatce schodowej remont trwa w najlepsze.

Ale niech opowiem najpierw po kolei, jak wyglądał dzień mojej przeprowadzki:

9 m² mojego królestwa

Rano pojechałem do La Somme, żeby się zameldować i dostać pokój. Rzecz jasna, pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić, było uiszczenie opłaty – za październik z góry plus całoroczna kaucja czyli drugie tyle – w sumie 260 €. Nie wiem, czy terminala do kart bankowych nie mieli też z powodu remontu, w każdym razie przyjmowali tylko gotówkę. Następnie dostałem klucz do pokoju i poszedłem go sobie obejrzeć.

Potem wróciłem do mojego starego akademika, żeby się spakować. Catherine, koleżanka z BDV (stowarzyszenia studenckiego opiekującego się studentami zagranicznymi), była tak miła, że pomogła mi przetransportować moje bety z jednego akademika do drugiego. W prawdzie fiat punto to nie jest najlepszy samochód do przeprowadzek, ale jakoś udało nam się z tym uporać, robiąc tylko dwa kursy tam i z powrotem.

Wywiózłszy bagaże na drugie piętro (winda, na szczęście, działa) i zamknąwszy je w pokoju, pojechałem zdać klucz w Paul Appell i poinformować moje banki o zmianie adresu. Potem mogłem już zając się swoim pokojem, czyli posprzątać go i częściowo się rozpakować, choć urządzanie się uda mi się chyba skończyć najwcześniej w niedzielę.

Umywalka (tak, mydelniczka jest zrobiona z kubka po daniu w 5 minut)

Pokój jest jednoosobowy i wyposażony jest w: szafę, biurko, półki, umywalkę (wreszcie z jednym, normalnym kranem), dwa krzesła i łóżko. Są też lampy: nad łóżkiem, nad umywalką i na biurku, ale nie ma lampy na suficie. W oknie mam żaluzje i mógłbym mieć też story (ale po co, skoro mam żaluzje?), za to nie mam firanek. Łóżko (materac na sprężynach) jest potwornie miękkie i pewnie dość długo będę się do niego przyzwyczajał. Pościel składa się z cieniutkiej kołderki i poduszki w kształcie długiego walca, która w żaden sposób nie nadaje się do spania. Zamiast niej do mojej własnej poszewki na poduszkę włożyłem poskładany w kostkę koc; przynajmniej to nie jest tak morderczo miękkie. Trochę mnie zaskoczył fakt, że po całym tym remoncie, niewiele tu jest rzeczy, które by wyglądały na nowe. Ale w sumie mogłem się tego spodziewać. W końcu to Francja…

Sam akademik jest raczej niewielki; po remoncie będzie tu mogło mieszkać 150 osób. Na każdym z pięciu pięter znajduje się wspólna kuchnia i takaż łazienka. Prysznice są w porządku, ale ubikacje mi się nie podobają – nie ma sedesów ani papieru. W dłuższą wizytę w ubikacji opłaca się więc wybrać na uczelnię, gdzie sanitariaty są czystsze i lepiej wyposażone. Wspólna kuchnia wyposażona jest w dwa palniki, zlew, duży kosz na śmieci i – uwaga! – lodówkę. Lodówka jest podzielona na malutkie kasetki zamykane klucz, z których każda przypada na dwie osoby. Póki pokój obok jest niezamieszkany, mam tam trochę miejsca, ale później może się zrobić ciasno.

Ogólnie biorąc, da się tutaj żyć. Przez najbliższy miesiąc nie ma co liczyć na pralnię, telefony, telewizję i Internet; ale pranie można robić w pralniach innych akademików, budki telefoniczne są niedaleko, bez telewizji da się przeżyć, jeśli ma się radio, a dostęp do Internetu mam na uczelni. Z tym ostatnim jest jednak pewien problem: nie mogę już więcej instalować Gadu-Gadu (mogę za to korzystać z chatrooms).

A to widok od strony drzwi.

Tak naprawdę to, co najbardziej wkurza, to to, że pomimo całego tego burdelu, administracja wydaje się być całkowicie z siebie zadowolona – jakby wszystko było w zupełnym porządku. Na zajęciach uczyliśmy się ostatnio o różnych typach kulturowych poszczególnych narodów. Jedną z klasyfikacji jest podział na narody myślące „sekwencyjnie” i „synchronicznie”. Typowym przykładem kultury sekwencyjnej są Niemcy, którzy zadaną pracę wykonują w zadanym terminie, nie zastanawiając się nawet, czy to zadanie ma sens czy nie. Przedstawiciele kultur synchronicznych cały czas na bieżąco uaktualniają priorytety i terminy zadań. I wszystko jest już jasne: Francuzi są po prostu narodem synchronicznym, a w trakcie remontu najzwyczajniej zmieniły się priorytety! Są usprawiedliwieni (choć nie powiem, że dają się przez to bardziej lubić).

Są też plusy mieszkania w La Somme. Jednym z nich jest lokalizacja; żeby dojść do mojego instytutu wystarczy przejść na drugą stronę ulicy. Zaletą są też sąsiedzi – głównie studenci z tego samego instytutu, często cudzoziemcy (oprócz mnie jest jeszcze trójka Polaków) i na ogół chrześcijanie. Atmosfera jest więc dosyć miła i myślę, że wszystko się w końcu jakoś tutaj ułoży.

W tym liście było dużo o sprawach bardzo przyziemnych, ale w przyszłym tygodniu przygotujcie się na dużą dawkę wiedzy encyklopedycznej; postaram się napisać coś o historii Strasburga. Trzymajcie się ciepło!

Historia miasta do 1681 roku

Strasburg, 7 października 2003 r.

Witam,

Zgodnie z obietnicą, zapraszam do poznania zawiłej historii Strasburga. Na razie – tylko do momentu, gdy stał się wreszcie francuski. Strasburg (franc. Strasbourg, niem. Straßburg, łac. Argentoratum) to typowe miasto pogranicza. Choć w ciągu stuleci wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, to tak naprawdę nie był i nie jest ani całkiem niemiecki, ani całkiem francuski, ani nawet całkiem alzacki. Położony w dolinie Renu, jednej z najbardziej międzynarodowych rzek Europy, pomiędzy dwoma pasmami górskimi – niemieckim Schwarzwaldem z jednej a francuskimi Wogezami z drugiej strony – jest w rzeczywistości miastem wielokulturowym, a także wielowyznaniowym. Poprzez wieki katolicy i luteranie bili się i godzili się w Strasburgu, który teraz staje się coraz bardziej muzułmański.

Starożytność

Jest to również miasto bardzo stare. Za założyciela najstarszej osady na tym terenie uważa się niejakiego Trebetę, syna Semiramidy. A próbując odpowiedzieć na pytanie, czy Strasburg jest oryginalnie niemiecki czy francuski, to sięgając coraz bardziej wstecz, dojdziemy do wniosku, że tak naprawdę jest on… celtycki. Celtowie, przodkowie żyjących teraz gdzieś na krańcach Europy Irlandczyków, Szkotów i Bretończyków, byli pierwszymi i przez długi czas jedynymi Europejczykami w zachodniej Europie; wcześniej zachodnią Europę zamieszkiwali ludzie, których niedobitki mieszkają jeszcze w Kraju Basków, a którzy z Europejczykami nie mieli nic wspólnego. Być może Strasburg jest więc tak stary jak Europa?

Na początku I w.n.e. w okolicę dzisiejszego Strasburga dotarli Rzymianie. W latach 12–16 n.e. Drusus, brat cesarza Tyberiusza, pobudował ponad pięćdziesiąt twierdz wzdłuż Renu od Szwajcarii po Holandię. Wtedy też celtycka osada przekształciła się w rzymskie miasto Argentoratum, liczące ok. 5 tys. mieszkańców i już wtedy o dość kosmopolitycznym charakterze. Z czasem stało się ono jedną z najpotężniejszych twierdz rzymskiej prowincji Germanii.

Epoka Wędrówki Ludów przyniosła nowe elementy etniczne, ale tym razem nie przyczyniły się one do rozwoju miasta. W 352 r. Argentoratum zostało splądrowane przez germańskie plemiona Franków i Alamanów. Przy okazji warto zauważyć, że od tych pierwszych pochodzi dzisiejsza nazwa Francji, a od tych drugich – dzisiejsza francuska nazwa Niemiec (Allemagne). W ten sposób zaczęły się więc wielowiekowe niemiecko-francuskie dzieje Strasburga. Ale wróćmy do barbarzyńców: ok. 451 r. Hunowie pod wodzą Attyli ostatecznie zrównali Argentoratum z ziemią, po czym poszli dalej. Alamanowie powrócili, ale odbudowa miasta ich nie interesowała. Warto jednak o nich pamiętać, gdyż to właśnie oni przynieśli na te tereny zwyczaj produkcji i picia piwa.

W 498 r. Argentoratum zostało wcielone do Królestwa Franków, którego władca, Chlodwig, dwa lata wcześniej przyjął chrzest. Miasto odbudowane przez swoich nowych panów pod nazwą Strateburgo (dosłownie: „miasto dróg”) rozpoczęło swój długi rozwój jako ośrodek religijny. Strasburg, który już w IV w. stał się stolicą diecezjalną, zyskał na znaczeniu szczególnie za panowania dwóch biskupów: św. Arbogasta i św. Florenta.

Średniowiecze

Należy pamiętać, że we wczesnym średniowieczu zachodnia Europa ciągle jeszcze była tyglem różnych plemion germańskich, a podziały narodowościowe dopiero miały się zacząć rysować. Frankijscy władcy z dynastii Merowingów i Karolingów, tacy jak Chlodwig (franc. Clovis) czy Karol Wielki (franc. Charlemagne), pojawiają się zarówno w niemieckich, jak i we francuskich podręcznikach do historii jako bohaterowie narodowi. Dopiero w IX w. państwo Franków zaczęło dzielić się na kraje, które mamy dzisiaj. Wnuki Karola Wielkiego rozpoczęły wtedy bratobójczą wojnę o podział rozległego imperium utworzonego przez ich dziadka. 14 lutego 842 r. Karol Łysy sprzymierzył się z Ludwikiem przeciw Lotarowi. Ich żołnierze złożyli wtedy w Strasburgu wspólną przysięgę, z tym, że armia Ludwika złożyła ją w języku tudeskim (z którego wywodzi się dzisiejszy język niemiecki), a żołnierze Karola – w języku romańskim (z którego wywodzi się dzisiejszy język francuski). Ostatecznie na mocy traktatu z Verdun dziedzictwo Karola Wielkiego rozpadło się na trzy królestwa: Karola Łysego – Francję, Ludwika – Niemcy oraz Lotara czyli Lotaryngię, która rozciągała się wówczas od Morza Północnego po Adriatyk i do której należał m.in. Strasburg. Z czasem Lotaryngia miała ograniczyć się do niewielkiego skrawka ziemi przechodzącego na zmianę z rąk niemieckich do francuskich jak piłeczka pingpongowa.

W 870 r. Strasburg został wcielony do wschodniofrankijskiego królestwa Ludwika, a po najeździe Węgrów w 913 r. został odnowiony przez Ottona I, który w 962 r. koronował się na cesarza. W ten sposób Strasburg stał się miastem cesarskim, Reichstadt. W 1150 r. uzyskał prawa miejskie, a dzięki silnej pozycji biskupów strasburskich miasto zachowało dużą autonomię i w 1262 r. zdobyło status wolego miasta cesarskiego, co oznaczało, że podlegało bezpośrednio cesarzowi niemieckiemu.

Późne średniowiecze to złoty okres w dziejach Strasburga. Dzięki położeniu na skrzyżowaniu szlaków handlowych handel zaczął się tu żywiołowo rozwijać, zwłaszcza dzięki otwarciu przejścia przez Przełęcz św. Gotarda w Alpach, co pozwoliło przedłużyć prowadzący z Flandrii szlak reński na południe aż do Włoch. Strasburg eksportował wina, zboża i tekstylia, handlowano tu również mięsem, solą, metalami i futrami. W latach 1202–1390 miasto trzykrotnie poszerzało swoje granice, tak, że w roku 1444 liczyło już 16 tys. mieszkańców. Jak we wszystkich miastach europejskich rządziły tutaj cechy, po których pamięć zachowała się w nazwach ulic: Flisaków (quai des Bateliers), Rybaków (quai des Pêcheurs), Stolarskiej (rue des Charpentiers), Rzeźniczej (rue des Bouchers), Złotej (rue d’Or) itd.

Ale obok rozwoju gospodarczego kwitło coraz bujniej życie religijne Strasburga. W XIII w. pojawili się tu franciszkanie i dominikanie przyczyniając się do zarówno duchowego, jak i kulturalnego rozkwitu miasta. Budowano wtedy jeden kościół za drugim: katedrę pw. NMP, dwa kościoły pw. św. Piotra, kościół pw. św. Tomasza i wiele innych. Tutaj, w atmosferze przesyconej religijnością gotyckiego życia artystycznego, kształcił się Veit Stoss znany u nas jako Wit Stwosz. Ale równocześnie tak gorliwa religijność strasburczyków sprawiała, że byli bardzo podatni na religijne nowinki, takie jak husytyzm. Strasburg był dobrze przygotowany na duchową rewolucję, którą miały przynieść następne stulecia.

Humanizm i reformacja

Do mającej nadejść rewolucji przyczynił się również człowiek, który w 1431 r. przybył z Moguncji do Strasburga, a mianowicie Johannes Gensfleisch, znany również jako Gutenberg (1399–1468). Nie wiadomo, czy Gutenberg ostatecznie wpadł na pomysł z ruchomą czcionką podczas dziesięcioletniego pobytu w Strasburgu czy już po powrocie do Moguncji, choć niewątpliwie każde z tych miast bardzo chciałoby być miejscem narodzin nowej techniki drukarskiej. Pewne jest za to, że wynalazek Gutenberga stał się bardzo szybko popularny w Strasburgu, który już w 1480 r. liczył około dziesięciu drukarni, stając się ważnym centrum drukarstwa, a zarazem istotnym ośrodkiem kulturalnym.

Do działających tu humanistów należał, wielki kaznodzieja i doradca Maksymiliana I, Johannes Geiler z Keysersbergu (1445–1511), który z kolei przyciągnął do miasta Jakoba Wimphelinga oraz Sebastiana Branta (1457–1521), autora wielkiego moralizatorskiego dzieła „Statek głupców”. Odwiedzając Strasburg w 1514 r., Erazm z Rotterdamu twierdził, że tu można by wreszcie zrealizować idealne państwo Platona, gdyż tu zobaczył „rząd jednoosobowy bez despotyzmu, arystokrację bez koterii, demokrację bez nierządu, bogactwo bez przepychu, szczęście bez arogancji”. Choć powyżsi myśliciele pozostali wierni papieżowi, to jednak ta idealna harmonia miała wkrótce upaść, a to za sprawą Marcina Lutra, którego tezy zawieszono na drzwiach strasburskiej katedry w 1518 r. Miasto szybko stało się protestanckie, choć nie bez kłopotów z tymi, którzy obstawali przy katolicyzmie.

Tutaj swoją działalność rozwijali wybitni intelektualiści protestanccy, jak na przykład teolog Martin Bucer (1491–1551) i dyplomata Jakob Sturm (1489–1553), założyciel Gimnazjum Protestanckiego, które z czasem przekształciło się w Uniwersytet Strasburski. W tym samym czasie Strasburg stał się miejscem schronienia dla szlachty i księży uciekających przed rewoltą chłopską, która wybuchła w 1525 r.

Artyści pozbawieni swojego dotychczas głównego mecenasa – Kościoła – zaczęli tworzyć wspaniałe dzieła o świeckim przeznaczeniu, a w drugiej połowie XVI w. powoli dotarł tu styl renesansowy o znacznie bogatszej niż obowiązująca dotychczas ornamentyce. Z tego okresu pochodzą najpiękniejsze strasburskie domki i kamieniczki, a także wspaniałe gmachy publiczne, jak choćby ratusz (obecnie siedziba Izby Handlu).

Wojny religijne

W 1531 r. protestanckie miasta i księstwa Rzeszy zawiązały w miejscowości Schmalkalden sojusz w celu obrony swych praw przed katolickim cesarzem Karolem V. Do Związku Szmalkaldzkiego należał również Strasburg. W 1548 r. cesarz pokonał i rozwiązał Związek oraz zmusił luteran do kompromisu, z którego ostatecznie żadna strona nie była zadowolona. W każdym razie w Strasburgu katedra i niektóre inne kościoły, mocno zresztą zdewastowane przez protestanckich obrazoburców, zostały całkowicie zwrócone katolikom, bądź podzielone pomiędzy wspólnoty katolicką a protestancką. Kariera Sturma była skończona, Bucer emigrował.

Sąsiedzkie współżycie obu grup wyznaniowych nie układało się najlepiej, o czym najlepiej świadczyła wojna biskupów, która wynikła ze sporu o wybór strasburskiego biskupa. W 1592 r., po dwudziestu latach tego konfliktu kasa miejska była już całkowicie pusta, a do kryzysu finansowego przyczyniła się wysoka inflacja oraz inne kraje, które nie dotrzymywały swych zobowiązań finansowych. Pod koniec XVI w. Strasburg pod praktycznie wszystkimi względami, również demograficznym (liczył teraz 22 tys. mieszkańców) podupadł.

W pierwszej połowie XVII w. będące efektem reformacji wojny religijne, które toczyły się w różnych krajach europejskich, przeobraziły się wreszcie w długą, krwawą i wyniszczającą rzeź, która przeszła do historii jako Wojna Trzydziestoletnia. Choć toczyła się głównie na terenie Niemiec, to był to pierwszy konflikt, w który zaangażowane były prawie wszystkie kraje europejskie. Mimo, że Strasburg przez większą część wojny formalnie pozostawał neutralny, to chcąc, nie chcąc, znalazł się w środku tego piekła. Wojna spowodowała kolejny kryzys gospodarczy, który mocno dotknął i jeszcze bardziej osłabił miasto. W 1631 r. Strasburg przyłączył się do Ligi Protestanckiej, która razem z Francją, Szwecją i innymi mocarstwami ostatecznie odniosła pyrrusowe zwycięstwo nad Habsburgami.

Wojna zakończyła się w 1648 r. pokojem westfalskim, który był pierwszą próbą narzucenia przez zwycięzców nowego, trwałego ogólnoeuropejskiego porządku. Oznaczało to między innymi, że wiele granic zostało narysowanych od nowa. Francja zdobyła wówczas panowanie nad Alzacją, ale jeszcze bez Strasburga. W końcu Francja i Strasburg były w wojnie po tej samej stronie.

Ludwikowi XIV zależało jednak na pełnym wcieleniu Alzacji do swojego królestwa i na oparciu swych wschodnich granic na Renie. Po 1648 r. do ostatecznej realizacji tego dzieła brakowało mu już tylko Strasburga. We wrześniu 1681 r. Ludwik wysłał na miasto 30 tys. wojska pod dowództwem swojego zaufanego ministra, markiza de Louvois. Po trzech dniach oblężenia miasto się poddało. 30 września 1681 r. Louvois mógł już wysłać królowi list, w którym oznajmił krótko: „Panie, Strasburg jest twój.”

Uff, mam nadzieję, że wytrzymaliście do końca. Na razie wystarczy, dalszy ciąg za tydzień. Papa!

Historia miasta po 1681 roku

Strasburg, 18 października 2003 r.

Witam,

Zapraszam na dalszy ciąg opowieści o dziejach miasta, w którym przyszło mi teraz mieszkać.

W 1681 r. Strasburg z miasta cesarskiego stał się miastem królewskim, a z miasta-państwa zamienił się w stolicę francuskiego regionu Alzacja. Ostatecznie inkorporacja Strasburga do Francji została potwierdzona w 1697 r. traktatem z Rijswijk. Strasburg zachował wiele ze swoich dawnych religijnych i politycznych przywilejów. Główną zmianą był zakaz utrzymywania własnych wojsk; zamiast tego Strasburg musiał zgodzić się na stacjonowanie w mieście francuskiego garnizonu.

Oświecenie

W Strasburgu zaczęło osiedlać się wielu bogatych Francuzów, którzy budowali tu swoje pyszne miejskie pałace (hôtels). Do upiększenia miasta przyczyniło się połączenie francuskiej kreatywności artystycznej z doskonałym niemieckim warsztatem rzemieślniczym. Hôtels wzorowane były na podobnych pałacach paryskich, budowanych obowiązkowo pomiędzy rozległym podwórzem z jednej a klasycystycznym ogrodem z drugiej strony. Do pereł architektury osiemnastowiecznego Strasburga należy Pałac Rohan zbudowany na zlecenie kardynała Armanda Gastona de Rohan Soubise, oficjalnie członka jednej z najstarszych i najświetniejszych francuskich rodzin arystokratycznych, a tak naprawdę syna Ludwika XIV. W rękach kolejnych Rohanów znajdowało się przez prawie cały XVIII w. strasburskie biskupstwo.

Obok prywatnych pałaców rozwijały się też salony literackie przyciągające tu intelektualistów z sąsiednich krajów, w tym J.W. Goethego. Powoli pojawiał się też przemysł; w 1723 r. Charles-François Hannong założył w Strasburgu świetnie prosperującą fabrykę fajansu, a browary i drobne zakłady tytoniowe pojawiały się jak grzyby po deszczu. Zapotrzebowanie związane z budową pałaców pomogło też w wysokim rozwoju strasburskiego złotnictwa i kowalstwa artystycznego.

Niestety strasburczycy nie bogacili się równomiernie, a przepaść pomiędzy zamożnymi a biednymi strasburczykami poszerzała się. W XVIII w. jedna piąta obywateli tego już przeludnionego miasta trudniła się żebractwem. Niezadowolenie społeczne części mieszkańców w połączeniu z rozintelektualizowaną atmosferą salonów literackich kolejny raz przygotowała dobry grunt dla rewolucji, która po stuleciu względnego spokoju i rozwoju gospodarczego miała znowu zdewastować miasto.

Rewolucja

18 lipca 1789 r., gdy po kilkudniowych walkach w Paryżu upadała Bastylia, mieszkańcy Strasburga zgromadzili się na największym placu, żeby pokrzyczeć trochę „Niech żyje król!”, po czym rozeszli się do domów. Ale już trzy dni później ratusz został ograbiony, a tym samym w Strasburgu rozpoczęła się Wielka Rewolucja Francuska czyli kilkanaście lat barbarzyństwa w imię szczytnych ideałów, z którego – nie wiem dlaczego – Francuzi są tak dumni. Katedra została ogołocona i zamieniona w „świątynię rozumu”. Wieża katedralna ocalała tylko dzięki temu, że powieszono na niej olbrzymią czerwoną czapkę, symbol Rewolucji. W innych kościołach urządzono chlewy lub magazyny.

W lutym 1790 r. na burmistrza wybrano barona Frédérica de Dietricha (1748–1793), wprawdzie arystokratę, ale liberalnego, zwolennika monarchii konstytucyjnej. Starał się, jak mógł, utrzymać względny spokój w mieście i w nowo utworzonym powiecie Dolny Ren (za Rewolucji cała Francja została podzielona na prawie sto istniejących do dzisiaj, mniej więcej równej wielkości départements, których nazwy przeważnie pochodzą od rzek). Dość dużym kłopotem dla nowego burmistrza było przekonanie katolików, że zapanowała teraz równość i że prawo do wyboru biskupa mają wszyscy, również ateiści, luteranie i Żydzi.

W kwietniu 1792 r. rozgorzała wojna między rewolucyjną Francją a koalicją sąsiednich monarchii zaniepokojonych tym, co się tam dzieje, zwłaszcza po tym, jak w styczniu 1793 r. żyrondyści zgilotynowali króla. Działania wojenne nie ominęły, rzecz jasna, Strasburga. Podczas walk z Austriakami pewien młody strasburski oficer, Rouget de L’Isle, napisał „Pieśń wojenną Armii Reńskiej”, która tak szybko zyskała na popularności, że wkrótce potem śpiewano ją na drugim końcu Francji. Ostatecznie najbardziej rozprzestrzeniła się jej marsylijska wersja, która z czasem stała się francuskim hymnem narodowym, ale to właśnie de L’Isle uważany jest za autora „Marsylianki”. W maju 1793 r. do władzy doszli jakobini wprowadzając politykę terroru i gilotynując kogo się da. Do Strasburga wysłano bardzo aktywnych działaczy, Saint-Justa i Lebasa, którzy bardzo ostro sterroryzowali miasto. De Dietrich został oskarżony o oddanie miasta wrogom, kryzys finansowy i nieurodzaj, i – jak łatwo się domyśleć – powędrował pod gilotynę.

Wyparcie Austriaków z Alzacji i stracenie Robespierre’a w 1794 r. przyniosło wszystkim ulgę, a za rządów Dyrektoriatu (1795–99) rozpoczęło się odbudowywanie Strasburga. Przede wszystkim starano się odtworzyć infrastrukturę komunikacyjną; naprawiano drogi, rozpoczęto budowę nowego, 400-metrowego mostu na Renie oraz kanału Rodan–Ren. Strasburg stał się ważnym punktem w międzynarodowych połączeniach pocztowych, a w 1798 r. uruchomiono telegraf optyczny, pozwalający przesłać wiadomość ze Strasburga do Paryża w półtorej godziny. Wprowadzona przez Wielką Brytanię i jej koalicjantów blokada kontynentalna paradoksalnie przyczyniła się do rozwoju gospodarczego Strasburga.

Napoleonowie

Tymczasem Bonaparte święcił już swoje triumfy broniąc zdobyczy Rewolucji, które sam miał później zniweczyć. Pod jego dowództwem wsławiał się też największy wojskowy bohater urodzony w Strasburgu, Jean-Baptiste Kléber (1753–1800), który szczególnie odznaczył się podczas walk w Egipcie. Zginął zamordowany przez – jakby powiedzieli dzisiejsi dziennikarze – islamskiego fundamentalistę. W tym czasie Napoleon był już pierwszym konsulem, a cztery lata później koronował się na cesarza Francuzów.

W epoce cesarstwa Strasburg znacznie się rozwinął, w dużej mierze dzięki prefektowi powiatu Dolny Ren, Adrienowi-François-Marie Lézay-Marnésia. Za jego urzędowania powstał m.in. neoklasyczno-romantyczny Park Oranżeria z Pawilonem Józefiny. Reaktywowano też Akademię Strasburską. Ale ten szczęśliwy okres skończył się wraz z klęską cesarza. W 1814 r. w obleganym przez wojska koalicji mieście wybuchła epidemia tyfusu, która pochłonęła tysiące ofiar.

Po 33 spokojnych latach epoki Restauracji Burbonów i Monarchii Lipcowej Francją i Strasburgiem wstrząsnęła kolejna rewolucja, która zakończyła panowanie króla Ludwika Filipa. Trzy lata później bratanek Napoleona I dokonał zamachu stanu, po czym koronował się na cesarza Napoleona III. Jego panowanie było kolejnym okresem dobrobytu dla strasburczyków. W 1852 r. ukończono budowę linii kolejowej Paryż–Strasburg. W tym czasie rozpoczęto też pracę nad regulacją biegu Renu. Samo miasto zaś zostało wyposażone w nowoczesne ulice z chodnikami i latarniami.

Znowu w Niemczech

W 1870 r. wybuchła wojna francusko-pruska. 15 sierpnia, w dniu urodzin Napoleona I, Niemcy rozpoczęli bombardowanie Strasburga. Miasto było zbyt słabo ufortyfikowane i uzbrojone, by mogło stawić opór najeźdźcom, ale mimo to broniło się aż do kapitulacji 7 września. Podczas walk miasto zostało bardzo zniszczone przez trzydniowy pożar, a jego ludność – przetrzebiona. Szwajcarskiej delegacji udało się przynajmniej przekonać Prusaków i Badeńczyków, żeby pozwolili kobietom, dzieciom i starcom wyjechać do Szwajcarii, która zaoferowała im azyl.

Tymczasem Francja się poddała, Napoleon III abdykował, a zwycięski Otto von Bismarck ostatecznie upokorzył Francuzów ogłaszając w Wersalu utworzenie Cesarstwa Niemieckiego. Na mocy traktatu frankfurckiego z 1871 r. Alzacja ze Strasburgiem i część Lotaryngii zostały oddane Niemcom. Fakt, że większość mieszkańców Strasburga mówiła po niemiecku, Niemcy interpretowali jako dowód niemieckości miasta, w związku z czym rozpoczęli jego intensywną regermanizację, stosując metody podobne do tych, których używali na ziemiach polskich.

Równocześnie Niemcy postanowili miasto odbudować ze zniszczeń wojennych, a zarazem rozbudować, gdyż Strasburg dusił się już w swych średniowiecznych murach. Na północny wschód od starówki rozpoczęto zatem budowę nowego miasta „na chwałę Cesarstwa i Niemczyzny”. Punktem centralnym nowego miasta, a zarazem punktem styczności ze starówką, był Plac Cesarski (obecnie Plac Republiki), wokół którego z iście niemieckim rozmachem postawiono monumentalne gmachy mieszczące teatr, bibliotekę i urzędy, a przede wszystkim eklektyczny Pałac Cesarski (obecnie Pałac Reński). Z placu promieniście rozchodzą się aleje, na końcu jednej z których zbudowano Pałac Uniwersytecki, najbardziej reprezentacyjny budynek strasburskiej uczelni.

W dalszym ciągu rozwijała się infrastruktura miasta. Na początku XX w. zbudowano nowy dworzec kolejowy i nowe porty na Renie, zaczął też kursować tramwaj. W domach pojawiła się elektryczność. Strasburg rozwijał się też demograficznie; w latach 1870–1918 liczba ludności wzrosła z 85 do 180 tys., z czego 40% stanowili Niemcy.

Wojny światowe

I Wojna Światowa nie dotknęła Strasburga szczególnie dotkliwie, a ówczesnemu burmistrzowi udało się zapewnić dostateczne zapasy żywności i utrzymać w miarę stałe ceny. Natomiast wraz z przegraną Niemiec w listopadzie 1918 r. w Strasburgu, podobnie jak w innych częściach Rzeszy, wybuchła rewolucja socjalistyczna. Jednakże po kilkunastu dniach do miasta wkroczyła armia francuska i czerwone flagi zniknęły z ulic.

Strasburg pozostał jednak lewicowy, tym bardziej, że rewaluacja marki spowodowała kryzys finansowy. Wkrótce doszło – jak to zwykle bywa – do rozłamu wśród strasburskiej lewicy. Socjaliści dążyli do szybkiej asymilacji z Francją, a komuniści chcieli autonomii (choć nie wiem, czy bronili utrzymania osobnego konkordatu, jaki Alzacja miała ze Stolicą Apostolską). Dzięki temu strajki, które sparaliżowały całą Francję w 1936 r., w Strasburgu były znacznie łagodniejsze niż gdzie indziej.

We wrześniu 1939 r. Strasburg został ewakuowany. Większość mieszkańców powróciła rok później, gdy Francja została podbita. Francuzi, którzy 20 lat wcześniej upokorzyli Niemców, każąc im podpisać traktat pokojowy w Wersalu, co było odpowiedzią na niemieckie upokorzenie z 1871 r., teraz sami zostali upokorzeni musząc podpisać kapitulację w tym samym wagonie pod Compiègne, w którym upokorzeni Niemcy podpisywali zawieszenie broni w 1918 r. A tymczasem we wcielonym do III Rzeszy Strasburgu po raz kolejny przeprowadzono bardzo ostrą regermanizację. Zabronione zostało wszystko, co mogło kojarzyć się z Francją – od języka francuskiego po noszenie beretów. Na wieży katedralnej powiewała flaga ze swastyką. W okolicy powstały dwa obozy koncentracyjne.

Jesienią 1944 r. Strasburg przeżył kolejne fale zniszczeń: najpierw naloty amerykańskich bombowców, potem ostrzał wycofującej się artylerii niemieckiej. 21 listopada 1944 r. gen. Leclerc dostał od Amerykanów pozwolenie na próbę wyzwolenia Strasburga. Nazajutrz Leclerc przysiągł, iż nie podda się, póki nie ujrzy francuskiej flagi na wieży katedralnej. To mu się udało już następnego dnia, choć ostatecznie Niemcy zostali wyparci za Ren dopiero w styczniu. W każdym razie Strasburg, który w ciągu ostatnich 1074 lat był w sumie przez 862 lata niemiecki, a przez 212 lat – francuski, powrócił do Francji na kolejne – jak na razie – 59 lat.

Aż trudno uwierzyć, że niedługo potem Francja i Niemcy stworzyły Wspólnoty Europejskie, których niektóre organy mieszczą dziś w Strasburgu, prawda? A jednak, w tym tygodniu na szczycie przywódców państw UE Jacques Chirac przemawiał w imieniu nieobecnego Gerharda Schrödera, a ich kraje współpracują ze sobą tak blisko, jak tylko się da. Niesamowite, jak ta historia się toczy. A o Strasburgu jako „stolicy europejskiej” będę jeszcze kiedyś pisał.

Tymczasem pozdrawiam Was i do następnych wieści!

Studia

Strasburg, 25 października 2003 r.

Cześć,

Powoli zadomawiam się w tym akademiku, choć remont nadal trwa. Nie wiem, dlaczego, ale kaloryfery zamiast w nocy grzać, to grają; jest taki hałas, że może umarłego zbudzić. Ale jeśli to nie pomoże wstać z samego rana, to codziennie (przynajmniej bez łikendów) o siódmej rano robotnicy zaczynają coś wiercić albo ciąć. Od czasu do czasu nie ma wody w kranach albo prądu, ale za to jak pada deszcz, to na korytarzach robi się mokro.

Mimo wszystko da się żyć, zresztą chyba nie chciałoby mi się kolejny raz przeprowadzać, nawet gdybym znalazł jakiś lepszy lokal. Dużym postępem jest pojawienie się w kuchniach piekarników i mikrofalówek. Żeby je wypróbować, przez parę dni żywiłem się głównie pizzą.

Tymczasem na uczelni rok akademicki na dobre się rozkręcił i jest coraz więcej roboty. Zajęcia wyglądają tu trochę inaczej niż u nas. Przede wszystkim nie ma podziału na wykłady i ćwiczenia. Zajęcia trwają przeważnie dwie godziny zegarowe, a nie półtorej, jak my jesteśmy przyzwyczajeni, co jest dosyć męczące. Co mnie szczególnie zdziwiło, to coś, co tutejsi specjaliści od różnic międzykulturowych nazwaliby „małym dystansem od władzy” (small power distance), choć dla mnie jest to raczej brak szacunku dla nauczyciela. Nie chodzi tylko o to, że studenci jedzą na zajęciach, głośno rozmawiają i nawet nie przeproszą, gdy zwróci im się uwagę – to może się zdarzyć i u nas; ale szokiem dla mnie było to, że to studenci ogłaszają koniec zajęć; jeżeli lekcja miała się skończyć na przykład o godzinie dziesiątej, to punkt dziesiąta wszyscy pakują się i wychodzą – nawet jeśli wykładowca ciągle jeszcze mówi!

W każdym razie na początku semestru zajęcia są na ogół poświęcone sprawom bardziej teoretycznym i przypomina to trochę nasze wykłady, choć grupy są przeważnie niewielkie. W międzyczasie studenci muszą dobrać się w 3–5-osobowe grupy, wybrać sobie temat i zabrać się do pracy nad napisaniem wspólnego wypracowania oraz przygotowania prezentacji. Ponieważ takich grupek może być czasem dosyć dużo, to pierwsze prezentacje są już w październiku. U niektórych wykładowców ocena końcowa to wyłącznie ocena wypracowania i prezentacji, inni robią jeszcze egzaminy pod koniec semestru.

À propos, Francuzi mają dość dziwną skalę ocen. Teoretycznie można dostać oceny od 0 do 20, ale – o ile wiem – od jakichś stu lat nikt we Francji nie dostał więcej niż 18. Trochę mnie to martwi, bo moja uczelnia ma taką dziwną zasadę, że przy przeliczaniu ocen wystawionych na zagranicznych uczelniach nie bierze pod uwagę oceny celującej (5,5), więc prawdopodobnie będzie przeliczać francuskie oceny 19–20 na 5,0 , a najwyższe praktycznie osiągalne oceny 17–18 – na 4,5 , co może mi dosyć zaniżyć średnią. Natomiast każda ocena poniżej 10 jest tu uważana za negatywną i tak też pewnie będzie to przeliczać AE.

Wróćmy jednak do prac zespołowych. Studentów zagranicznych jest tu dosyć dużo, więc niektóre zespoły są prawdziwą mieszanką kulturową i dobrze: po pierwsze praca w takich zespołach jest ciekawsza, a po drugie daje to – jak mawiają spece od zarządzania – dodatkową synergię. Praca w drobnych, kilkuosobowych grupkach jest tu tak powszechna, że są nawet specjalne salki wyposażone w tablice, dwie lub trzy ławki i parę krzeseł, i które są zawsze otwarte, tak, żeby te małe zespoły projektowe miały się gdzie spotykać.

Miałem już okazję robić jeden projekt z przedmiotu Business in Europe (w liście pt. „Uczelnia” napisałem: European Management, ale później okazało się, że nazwa jest jednak taka) w ośmioosobowej grupie amerykańsko-bułgarsko-francusko-hinduskoniemiecko-polskiej, przy czym – co może warto zauważyć – imiona Francuzek brzmiały: Maïmounai Saléha. Zadanie polegało na zaproponowaniu restrukturyzacji pewnej hipotetycznej firmy produkującej jedzenie dla zwierząt, a której rzeczywistym pierwowzorem był Mars Inc. Nasz zespół podzieliliśmy na dwie mniejsze grupki, z których jedna miała się zająć stworzeniem ogólnej wizji i długoterminowej strategii przedsiębiorstwa, a druga – planem działań na najbliższe pół roku. Podział odbył się na podstawie osobistych preferencji, ale – co ciekawe – pokrył się on z podziałami geograficznymi. Grupka odpowiadająca za „wizję” była zachodnia, a ta odpowiadająca za liczby – wschodnia; ja byłem w obu. Vivek zdecydowanie potwierdził stereotyp Hindusa jako osoby świetnie radzącej sobie z liczbami, choć Bułgarkę i mnie na początku zdziwiło to, że miał problemy z odczytywaniem dużych liczb i pytał nas na przykład: „to jest 5 milionów czy 50 milionów?” Ale potem wytłumaczył nam, że w Indiach obowiązuje nieco inny system liczbowy niż u nas: 10 000 to jeszcze dziesięć tysięcy, ale 100 000 to już jeden lakh, 1 000 000 to dziesięć lakhs itd. Ostateczny projekt bardzo się udał, nasza wizja polegała na dotarciu do każdego kociego i psiego żołądka w Europie, a w ciągu najbliższych 6 miesięcy postanowiliśmy zamknąć wszystkie fabryki we Francji i w Wielkiej Brytanii.

W poniedziałki i we wtorki mam zajęcia po południu, a od środy do piątku – rano. Oczywiście w chodzeniu do szkoły na rano nie ma nic przyjemnego, nawet jeśli z pokoju na zajęcia idzie się trzy minuty. Tym bardziej, że wszystkie studenckie imprezy są w czwartki lub czasami we środy. W łikendy nic się nie dzieje, bo większość Francuzów jedzie wtedy do domów. A w najbliższym tygodniu to już w ogóle nikogo nie będzie, bo ostatni tydzień października to ferie Wszystkich Świętych. Ja bym to nazwał trochę dłuższym łikendem, ale miejscowi mówią na to: „wakacje”. Tak więc będę miał trochę czasu i spokoju, żeby wreszcie porządnie wziąć się do nauki i popchnąć trochę do przodu pracę nad niektórymi projektami, bo w listopadzie czekają mnie kolejne prezentacje.

Listy do redakcji

W „Wieściach ze Strasburga” pojawia się wreszcie nowy dział. Wprawdzie od dłuższego czasu, to znaczy od początku, redakcja jest jednoosobowa, ale mimo to postara się odpowiadać na ciekawsze listy czytelników. Mam nadzieję, że listy takie będą napływać i że ten nowy dział zostanie utrzymany.

A oto list nadesłany przez panią Janinę Marię Rokitę:

Szanowny Panie redaktorze «Wieści ze Strasburga»,
Jestem stałą czytelniczką tej chętnie oglądanej i słuchanej gazety lub czasopisma. Bardzo podoba mi się cykl dot. historii naszej nowej europejskiej stolicy. To fascynujące dowiedzieć się np., że największą gałęzią strasburskiego przemysłu było w XVIII wieku żebractwo – to znaczy, że możemy być jeszcze potęgą gospodarczą!
Jestem prostą gospodynią domową spod Pcimia, więc nie wszystko jest dla mnie jasne, dlatego łaskawie pytam wielce szanownego pana redaktora:
Czy ten Plac Republiki (dawny Plac Cesarski), jeszcze się nazywa Republiki, czy już Plac Unii?
Czy ulubioną rozrywką Francuzów jest nadal: rewolucje i upokarzanie – to dwie ulubione rozrywki; czy ich dwiema ulubionymi rozrywkami są nadal rewolucje i upokarzanie oraz gilotynowanie – to trzy, cholera, jeszcze raz od początku: czy nadal pośród ulubionych rozrywek Francuzów są: rewolucje, upokarzanie oraz gilotynowanie? (nie spodziewałam się hiszpańskiej inkwizycji)
Dziękuję za łaskawą odpowiedź, pozostaję z wyrazami szacunku,
Janina Maria Rokita
(Janine-Marie Roqitea)
P.S. Proszę podać przepis na żabie udka albo ślimaczki.

Bardzo dziękuję Pani za ten niezmiernie ciekawy list i bardzo mi się podoba, że Pani się podoba. A oto odpowiedzi na Pani pytania:

Po pierwsze: nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!

Po drugie: jak ostatnio sprawdzałem, to na Placu Republiki, ciągle wisiała tabliczka: „Place de la République”. Zresztą Francuzi są do tej swojej Republiki tak przywiązani, że prędzej Wisła zostanie przemianowana na Rzekę im. Jana Pawła II niż „Republikę” zastąpią „Unią”.

W XVIII w. nie dość, że główną gałęzią przemysłu było żebractwo, to główną rozrywką francuskich chłopów było iskanie, a wśród arystokracji – zabijanie złotymi młoteczkami wszy mieszkających w perukach, które nosili, żeby ukryć jeden z objawów francuskiej choroby (kiły), jakim było wypadanie włosów. Rozrywki jednak z czasem się zmieniają i choć Francuzi nadal się nie myją (zużycie mydła najmniejsze w całej UE), to nie widziałem, żeby się iskali.

Co do bardziej nowoczesnych rozrywek, to Francuzi nie zrobili sobie żadnej rewolucji od 1968 r. Od 1977 r. nie wykonuje się tu kary śmierci, więc gilotyna odeszła do lamusa. Zostało więc tylko upokarzanie. Nie ma się co dziwić, że naszym wojskom okupacyjnym w Iraku podrzucili te swoje trefne rakiety, żeby osłabić naszą pozycję na szczycie w Rzymie; ale nic z tego – nie będzie Francuz pluł nam w twarz!

Zresztą każdy ma jakieś swoje ulubione rozrywki. Pewnego francuskiego sędziego przyłapano ostatnio na tym, jak się onanizował podczas rozprawy. Być może tak bardzo podniecała go rozprawa (tak, jak nauka podniecała studenta, którego niedawno przyłapano na tym samym w bibliotece wojewódzkiej w Krakowie), a może po prostu chciał iść w ślady cynika Diogenesa?

Jeśli chodzi o przepisy kulinarne, to niestety nie znam. Radzę napisać do jakiegoś pisma kobiecego.

Czekam na dalsze listy od Pani i od innych czytelników.

Pozdrawiam, tym goręcej, że podobno już u Was śnieg,

Urząd

godziny otwarcia:
Strasburg, 1 listopada 2003 r.

12:00 – 13:30
z półtoragodzinną przerwą na obiad
w week-endy (sobota – poniedziałek) nieczynne


Witam,

Mniej więcej tak, jak napisałem w nagłówku, mogłyby wyglądać tabliczki na drzwiach wszystkich tutejszych urzędów i instytucji, gdyby tylko francuskim urzędnikom chciało się takie tabliczki wywieszać. Ale ponieważ z reguły nie wywie­szają, to nie ma stresu; trzeba tylko liczyć na łut szczęścia, że akurat się trafi na moment, gdy ktoś w nagłym przypływie służbowej gorliwości przyszedł do pracy. A jeżeli już je na­wet wywieszają, to w środku, więc można je zobaczyć tylko w godzinach otwarcia. Sprytne, nie?

Z tym „week-endem” (wiem, że po angielsku powinno się pisać razem, ale Francuzi wolą pisać z kreską; może tak jest bardziej po francusku?) to może trochę przesa­dziłem, ale na przykład banki naprawdę są zamknięte w poniedziałki.

Wprawdzie najgorszy okres załatwiania przeróżnych formalności mam już prak­tycz­nie za sobą (choć trochę papierków jeszcze mi zostało do złożenia, odebrania czy podpisania…), ale, co się nastałem w kolejkach, to moje. Spróbuję Wam po krótce opi­sać, jak wyglądają tutejsze urzędy. Choć, jeżeli pamiętacie „dom, który czyni szalo­nym” odwiedzony kiedyś przez Asteriksa i Obeliksa („12 prac Asteriksa”), to powinniś­cie wiedzieć, jak to wygląda.

Najważniejsze, co trzeba wiedzieć o Francuzach, a o francuskich urzędnikach i urzęd­niczkach w szczególności, to to, że nigdzie im się nie śpieszy. W ich ruchach nie zauważylibyście ani odrobiny nerwowości czy niecierpliwości; wszystko robią spo­koj­nie, bezstresowo i nigdy nikogo nie poganiają. Po prostu mają dużo czasu.

Dzięki temu kolejki są odpowiednio długie, stosownie do wagi sprawy, którą należy załat­wić, a do tego ciągle się powiększają. Oczywiście najdłuższe były kolejki po poz­wolenie na pobyt (carte de séjour) i z tym miałem najwięcej problemów. Ostatecznie udało mi się zło­żyć podanie o pozwolenie na pobyt za piątym podejściem (nie licząc tych podejść, kiedy okazywało się, że jest po prostu zamknięte).

Podejście pierwsze: Spoko, kolejki jeszcze są w miarę krótkie, czeka się jakieś 20 minut, chyba nie więcej. Stojąc w kolejce spotykam koleżanki z Polski, których papie­rów nie przyjęli, bo nie miały w paszporcie pieczątki wbitej na granicy UE. Kombinują, jakby tu ją zdobyć – jechać na lotnisko, na granicę szwajcarską, do konsulatu polskie­go, czy gdzie? Ja też nie mam, ale myślę sobie, że jakoś to będzie. I rzeczywiście – kiedy wreszcie dochodzę do biurka, okazuje się, że i tak nic nie załatwię, bo jakiś tam doku­ment mam nieskserowany, a w całym urzędzie nie mają kserokopiarki (bo i po co?). Zanim udało mi się porobić wymagane kopie, urząd mi zamknęli.

Podejście drugie: Uzbrojony w oryginały i kopie dokumentów wymaganych przez prefekturę (według sporządzonej przez prefekturę listy dokumentów, które należy załączyć do podania o pozwolenie na pobyt) stoję w tej samej kolejce, która zdążyła się już nieco wydłużyć. Dochodzę wreszcie do pana urzędnika i pokazuje mu swoje papiery. Zamiast paszportu podsunąłem mu ksero przedostatniej strony z szesnastoma różnymi pieczątkami, więc nawet na nie nie popatrzył. Okazało się natomiast, że aby dostać pozwolenie na pobyt, należy przejść dość drogie badania medyczne. Zwolnieni z nich są jednak studenci z programu Erasmus. Tylko że ja akurat nie miałem przy sobie zaświadczenia, że jestem „erasmusem”, bo nie było go na liście wymaganych dokumentów.

Podejście trzecie: Powiedzmy, że do tej pory to była moja wina. Mogłem był się domyślić, że należy zabrać oryginały i po trzy kopie wszystkich dokumentów, jakie w ogóle posiadam. Ale tym razem pani urzędniczka – a właściwie chyba jakaś głupia stażystka – domagała się oryginału mojego aktu urodzenia. Co z tego, że miałem tłuma­czenie przysięgłe, a z oryginału, który jest w Polsce, i tak nic by nie zrozumiała? Bez oryginału się nie obej­dzie i już!

Podejście czwarte: Do tej pory chodziłem zawsze do specjalnego oddziału prefek­tury przeznaczonego dla studentów. Pomyślałem sobie, że może w budynku głównym, przy Placu Republiki, będą bardziej kompetentni ludzie. Wszedłem więc do obszernej sali z kilkunastoma okienkami dookoła. Połowa z nich była przeznaczona dla cudzoziem­ców, ale tylko jedno było otwarte. Pobrałem z maszyny numerek (455) i poszedłem na spacer po okolicy. Kiedy wróciłem, na tablicy nad okienkiem świeciło się 446, więc po­stanowiłem już poczekać na miejscu… 447… 448… 449… 530. Co jest? Okazało się, że moje 455 należy już do kolejnej tury; czyli trzeba poczekać, aż dojdzie do tysiąca, a potem znów do 455… W każdym razie, kiedy już dostałem się do okienka, pani wyjaś­niła mi, że wprawdzie moje papiery są zupełnie w porządku (choć przydałby się może jeszcze wyciąg z rachunku bankowego), ale i tak nie mogę ich złożyć, bo muszę to zro­bić w tym oddziale dla studentów…

A więc jeszcze wyciąg z rachunku bankowego. Ale najpierw muszę złożyć w banku zaświadczenie o miejscu zamieszkania. A ja dopiero co się przeprowadziłem, więc mu­szę poczekać, aż mi takie zaświadczenie wypiszą…

Podejście piąte: Na szczęście nigdy nie trafiałem na tego samego urzędnika. To dawało mi nadzieję, że za którymś razem natknę się wreszcie na kogoś, kto nie jest aż tak upierdliwy. No i do pięciu razy sztuka! Facet przyjął połowę z tych papierów, które mu przyniosłem, a które miały być „niezbędne”. Do tego dla niego czas już zupełnie nie istniał… Kiedy poprawiał moje podanie korektorem i spokojnie czekał, aż wyschnie… Kiedy czekał, aż coś tam jeszcze dokseruję… Bądź co bądź, nareszcie odszedłem z tak upragnionym kwitkiem! Pozwolenie na pobyt do odebrania w listopadzie…

Przy okazji, Motyl, dzięki za wsparcie moralne podczas tych urzędowych przygód!

W dniu, kiedy pisałem ten list, było akurat Święto Wszystkich Świętych, w związku z czym poszedłem sobie zwiedzić pobliski cmentarz. Akurat tego dnia zro­biła się wy­jątkowo śliczna pogoda, w sam raz na spacer po cmentarzu. Cmentarz św. Urbana jest niewielki i leży prawie w środku miasta. Wiele osób tu pochowanych zmar­ło jeszcze w XIX w., ale nawet na nowych grobach przeważają niemieckie naz­wiska. Nagrobki – tak jak i u nas – przypominają małe pomniki. Ogólnie cmentarz jest zadbany i ładny, choć niektóre, starsze groby są podniszczone.

Wbrew temu, czego się spodziewałem, byli tam też żywi ludzie. Nie było takich tłumów jak u nas na Wszystkich Świętych, ale nie było też pusto. Na grobach ludzie składali przeważnie świeże kwiaty lub specjalne stroiki. Za to zniczów prawie w ogóle nie było, choć można je było kupić przy wejściu na cmentarz (zwyczaj palenia zniczów jest mało znany we Francji).

A ja zapalam taki oto wirtualny znicz:

Wirtualny znicz

Pozdrawiam i do następnych wieści!

Alzacja

Strasburg, 8 listopada 2003 r.

Cześć,

Patrząc na mapę administracyjną Francji, widać wyraźnie, że Strasburg jest stoli­cą niewielkiego regionu o nazwie Alzacja. Ale z historycznego i kulturowego punktu widzenia Strasburg i Alzacja niewiele mają ze sobą wspólnego. Przez wieki luterański i niemieckojęzyczny Strasburg leżał nie w, ale obok katolickiej i alzackojęzycznej Al­zacji. Niemniej wypada mi cokolwiek napisać o tej krainie, tym bardziej, że ostatnio zebrałem się wreszcie i udałem się – niestety sam – na małą rowerową wycieczkę po Alzacji.

Alzacja (franc. Alsace, niem. Elsaß) leży wciśnięta pomiędzy Ren na wschodzie a pasmo Wogezów na zachodzie. Równina Alzacka ma nie więcej niż 30 km szerokości (w linii wschód-zachód), ale za to prawie 170 km długości. Od zachodu graniczy z francuską Lotaryngią, od południa – ze Szwajcarią, a od wschodu i północy – z Niemcami (Badenią i regionem Saary). Administracyjnie dzieli się na tylko dwa po­wiaty: Dolny Ren z siedzibą władz w Strasburgu oraz Górny Ren, którego główne mia­sta to Miluza (Mulhouse) i Kolmar (Colmar).

Jak już wspomniałem, Alzatczycy mają swój własny język. Z tego, co się orientuję, to przypomina on trochę badeńskie, szwajcarskie i zachodnioaustriackie dialekty nie­mieckiego. Alzacki nie jest bynajmniej martwym językiem. Mieszkańcy alzackich wsi, zwłaszcza starsi, nadal posługują się tą mową na co dzień, a nawet jeśli mówią po fran­cusku, to z tak silnym alzackim akcentem, że inni Francuzi (nie mówiąc o mnie) mają trudność z ich zrozumieniem. Językową odrębność Alzacji widać też w nazwach miejs­cowości, z których połowa tutaj kończy się na -heim.

Najbardziej znanym symbolem Alzacji jest przynoszący szczęście bocian. Popula­cja tych ptaków znacznie tutaj spadła w XX w., ale obecnie czyni się starania, żeby je przywrócić. Dzięki temu bociany można teraz spotkać nawet w Oranżerii, w środku Strasburga. A poza tym, od bocianów aż się roi we wszystkich sklepach z pamiątkami. Pluszowy bocian jest tu zdecydowanie najpopularniejszą maskotką.

Poznawanie Alzacji rozpocząłem jednakowoż w Strasburgu, a dokładnie – w etno­graficznym Muzeum Alzackim. Muzeum to jest bardzo ładnie urządzone w kilku sta­rych domkach z typowym dla tych terenów murem pruskim i bardzo malowniczymi pod­wórkami o charakterystycznych balkonikach. Wystawa przedstawia m.in. kolejne etapy tradycyjnego życia Alzatczyka i można tam oglądnąć na przykład specjalne składane fotele porodowe, zabawki dla dzieci, stroje nowożeńców… Najbardziej charakterystycznym elementem alzackiego stroju ludowego jest kobiece nakrycie głowy z dwiema wielkimi, czarnymi (rzadziej czerwonymi) kokardami. Dziewczynki w strojach ludowych wyglądają przez to trochę tak, jakby należały do fanklubu Myszki Miki.

Bardzo ciekawe są też te części muzeum, które pokazują tradycyjne alzackie rze­miosła: kowalstwo, złotnictwo, garncarstwo, powroźnictwo, górnictwo, wyrób sztucz­nych kwiatów, serowarstwo, winiarstwo i inne. Jest tam również wystawa poświęcona ludowej sztuce sakralnej trzech głównych wyznań Alzacji: katolików (np. figurki świę­tych), luteran (biblie, śpiewniki) i Żydów (narzędzia do obrzezania itp.). Pewne wraże­nie robią też rekonstrukcje różnych pomieszczeń w typowym wiejskim domu. Najbar­dziej podobała mi się oczywiście kuchnia. A najbardziej mnie zdziwił dziewiętnasto­wieczny dzban, na którym zamiast motywów ludowych widniał francuski napis: „Niech żyje Rewolucja 1848 r.”

W niedzielę po Wszystkich Świętych wybrałem się już w podróż po samej Alzacji. Najpierw pojechałem – oczywiście rowerem – wzdłuż kanału biegnącego równolegle do rzeczki Bruche. Miejski krajobraz aglomeracji strasburskiej bardzo szybko ustąpił wioskom, polom i lasom. Po kilkunastu kilometrach skręciłem w trasę rowerową ciągną­cą się wzdłuż szosy, która prowadzi przez małe, senne miasteczka. W Molsheim włą­czyłem się w jeden z najbardziej znanych szlaków turystycznych Alzacji czyli prowa­dzącą wzdłuż prawie całego regionu Drogę Wina.

Wreszcie po około trzydziestu kilometrach licząc od Strasburga dojechałem do Obernai. Według przewodników jest to najbardziej typowa alzacka miejscowość. I rzeczywiście, otoczona nowoczesnymi blokowiskami jest tu mała, ale bardzo malownicza średniowieczna starówka. Szczególnie ładne są: XIV-wieczny ratusz oraz rzeź­nia i fontanna z XVI stulecia. Jest też dużo charakterystycznych alzackich domków, jak również pozostałości murów miejskich. Z ryneczku widać zaś górujące nad Obernai wzgórza z winnicami.

Warto też wspomnieć o tym, że Obernai to rodzinna miejscowość św. Otylii (nie jestem pewien, ale myślę, że to właściwy polski odpowiednik francuskiego imienia Od­ile), patronki Alzacji (a także niewidomych). Św. Otylia była córką panującego w VIII w. frankijskiego księcia Étichona. Według legendy, urodziła się ślepa, ale odzyskała wzrok w momencie chrztu. Prześladowana przez okrutnego ojca, który wolał mieć syna, uciekła i założyła klasztor na górze zwanej dziś Górą św. Otylii. To chyba nieda­leko od Obernai i może wybiorę się tam innym razem.

Ogólnie pierwszy kontakt z Alzacją bardzo mi się podobał. Myślę jednak, że dalsze zwiedzanie warto zostawić sobie na wiosnę, bo o bieżącej porze roku tutejszy krajobraz wygląda znacznie mniej ciekawie. No i trzeba będzie pomyśleć o innych środkach transportu, bo na rowerze jestem w stanie zwiedzać tylko to, co leży w promieniu do, powiedzmy, 40 km…

I to by było tyle w tym tygodniu. Pozdrawiam i do następnych wieści!

Życie

Strasburg, 16 listopada 2003 r.

Cześć,

Z różnych stron, nie tylko z domu, dochodzą do mnie prośby, abym oprócz felieto­nów o tematyce historycznej i socjologicznej pisał więcej o tym, jak mnie się tutaj ży­je. Zatem, choć mnie osobiście te sprawy wydają się znacznie mniej ciekawe, postaram się napisać trochę o mojej tu codzienności.

Na początek wrócę do sprawy fundamentalnej, czyli do jedzenia. Prawdopodobnie zastanawialiście się, jak długo można wyżyć na samych substytutach. Otóż pewnie nie­którzy mogą długo, ale nie ja. Właściwie to oszczędzałem tylko przez pierwszy mie­siąc, bo chciałem wiedzieć, ile wynoszą zupełnie minimalne wydatki. Ale potem uznałem, że bez sensu być we Francji i źle jeść. Zresztą, jak w przypadku wszystkich gospo­darstw domowych o niskich dochodach, zdecydowaną część moich wydatków stanowią zakupy żywności – to wie każdy, nawet zupełnie początkujący ekonomista. A skoro już tyle wydaję na jedzenie, to lepiej wydawać na jedzenie smaczne.

Z reguły przygotowuję sobie posiłki sam, w takich porach, do jakich jestem przyz­wyczajony z domu, a więc śniadanie na początek dnia i jakiś większy obiad wieczorem. Przykładowy obiad – jadłem taki w zeszłym tygodniu – to: rosół z makaronem (oczywiś­cie z proszku, dolewam do niego odrobinę oleju słonecznikowego, żeby były oka), filet z łososia smażony w czerwonym winie, makaron z lekko przytopionym serem pleśnio­wym, świeże (w miarę) pomidory, piwo. Innym razem może to być pizza lub naleśniki; staram się, żeby było jakieś urozmaicenie. A moje typowe śniadanie składa się z ba­gietki z serem i oliwkami (czasem jeszcze z tuńczykiem) lub jogurtu owocowego z müsli, no i herbaty. Czasem do picia robię sobie kwas chlebowy, ale niestety podsta­wowy składnik czyli chleb żytni jest tu dosyć drogi. Od czasu do czasu chadzam na stołówki studenckie. Okazuje się, że choć we wszystkich stołówkach ceny są zestanda­ryzowane, to jakość podawanych tam posiłków jest bardzo różna. Ostatnio byłem w chyba najlepszej, gdzie zjadłem naprawdę smacznego pstrąga. Niestety ta właśnie stołówka jest czynna tylko około południa, a to nie jest dla mnie pora obiadowa (no, czasami jest to dla mnie pora śniadaniowa).

Teraz o akademiku. Remont w zasadzie się już skończył, choć nie powiedziałbym, że akademik jest do końca wyremontowany. Ale przynajmniej działa już pralnia (jedno­razowe pranie z suszeniem kosztuje 3,30 €; nie ma maszyn do prasowania, więc nicze­go nie prasuję) i sala telewizyjna (z której i tak nie korzystam). Kuchnie wyposażone są w palniki elektryczne, piekarniki i kuchenki mikrofalowe. W każdej kuchni jest też lodówka podzielona na małe kasetki zamykane na klucz. Podobno w grudniu mamy dos­tać lodówki do pokojów. Na każde piętro (około 30 osób) przypadają cztery ubikacje i tyleż pryszniców. Chyba jeszcze nie widziałem, żeby któryś z tych ostatnich był za­jęty. Właściwie jedyne, czego mi tu brakuje, to dostęp do Internetu – ciągle go obie­cują i ciągle go nie ma.

Rower jestem teraz zmuszony trzymać na zewnątrz. I choć go zawsze zapinam, a podwórko jest zamknięte po 11 w nocy, to kradzieży nie da się wykluczyć. Jeszcze nie wiem, co z nim zrobię w zimie – jeżeli zima w ogóle przyjdzie – a zwłaszcza na czas wyjazdu do Polski, kiedy nie będę na nim jeździł; ale zapewne jakoś go przemycę do pokoju. Jeszcze nie wiem jak, ale w końcu kombinowanie to polska specjalność, więc na pewno coś wymyślę.

Kaloryfery chyba dalej grają w nocy, ale wygląda na to, że już się do tego przyz­wyczaiłem, bo śpię bez problemów. Grzeją słabo, ale na wyposażeniu pokoju mam dwa ciepłe koce, więc nie marznę podczas snu. Pokój trzeba oczywiście sprzątać samemu. Można pożyczyć miotłę, a nawet odkurzacz, który robi dużo hałasu, ale za to nic nie zbiera. Na szczęście pokój nie jest duży, więc i sprzątania jest mało. Ja sam może się trochę zaniedbałem, bo strzyżenie u fryzjera kosztuje tu co najmniej kilkanaście euro, a wło­sy rosną. Może uda mi się kupić jakąś tanią maszynkę, to się sam ostrzygę.

A jeśli chodzi o zakupy, to najlepiej (tzn. najtaniej) robi się je w Niemczech. Dzię­ki temu, że mam rower i tę malutką lodóweczkę, mogę robić sobie trochę większe za­pasy. W niemieckim Lidlu niektóre artykuły są zdecydowanie tańsze niż we Francji, ale też we francuskich sklepach, jak na przykład we wspomnianym już kiedyś Mutancie, są bardzo tanie rzeczy. Najbliżej za to mam do supermarketu Atac, gdzie dostałem już nawet kartę stałego klienta, mimo że tam kupuję tylko bagietki po 0,50 € i piwo po 0,40 €.

Zresztą nie tylko ja jeżdżę do Niemiec na zakupy. Dzień 11 listopada, który dla nas jest Świętem Niepodległości, a dla Francuzów – Świętem Zawieszenia Broni, w Stras­burgu można by nazwać Świętem Zakupów. Wszystko dlatego, że Niemcy tego dnia nie świętują (ciekawe dlaczego?), więc tamtejsze sklepy są otwarte jak zwykle. Tego dnia, na drodze do Kehl, po raz pierwszy widziałem tak duży korek w Strasburgu. Wszyscy Francuzi ze Strasburga ruszyli obchodzić rocznicę zwycięstwa nad swoimi sąsiadami, robiąc zakupy w ich supermarketach. Ja zresztą też.

No i tak tu sobie żyję, od jednych wieści ze Strasburga do następnych…

Trzymajcie się ciepło!

Atmosfera

29 listopada 2003 r.

Witam,

W zeszłym tygodniu wieści nie było, bo redakcja nie miała czasu. Ale za to w tym tygodniu postaram się napisać coś więcej. Temat jest dość ogólny, więc pewnie uda mi się dość dużo tutaj wcisnąć…

Trzeba przyznać, że strasburska starówka jest bardzo malownicza, ale mnie trudno na nią patrzeć inaczej jak przez pryzmat Krakowa. Pomimo tego, jak bardzo mi się tu podoba, mam cały czas wrażenie, że Strasburgowi brakuje jednak czegoś, co ma moje miasto. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że tym, co ma Kraków, a czego nie ma Strasburg, jest… magia. Każdy, kto choć trochę pobył w Krakowie, zgodzi się zapewne, że Kraków jest miejscem zaczarowanym. Tam nic nie jest zwyczajne; w Krakowie każdy kamień mógłby opowiedzieć jakąś historię; wszystko owiane jest jakąś legendą, tajemnicą lub anegdotą; zaczarowani dorożkarze z zaczarowanymi końmi, czakram na Wawelu, człowiek zbierający końskie kupy, ale w stroju krakowskim, biała dama, bajgle, księżyc w butonierce… Nawet gołębie, które tu, w Strasburgu, i wszędzie indziej są zwykłymi ptakami srającymi na pomniki, w Krakowie są zaklętymi rycerzami. I właśnie to mam na myśli, pisząc o magii królewsko-stołecznego Krakowa; magii, której – przy całym uroku stolicy Alzacji – brakuje niestety Strasburgowi.

Ale rozpisałem się o Krakowie, który świetnie znacie, zamiast skupić się na Strasburgu. Myślę, że jednym z powodów, dla których temu miastu brakuje jakiejś takiej szczególnej atmosfery, jest fakt, że nie ma on jednego dużego rynku – czegoś, co choć trochę przypominałoby serce Krakowa, jakim jest Rynek Główny. Te funkcje, które u nas pełni największy w Europie średniowieczny rynek, w Strasburgu rozłożone są na większą liczbę różnych placów i placyków rozrzuconych po całej Wielkiej Wyspie. Centrum turystycznym czyli miejscem, skąd rozpoczynają spacer bądź przejażdżkę wszystkie wycieczki po Strasburgu i gdzie jest bodaj największe zagęszczenie kawiarni i sklepów z pamiątkami, jest Plac Katedralny (Place de la Cathédrale). Placyk ten jest bardzo ładny, stoją przy nim jedne z najpiękniejszych budynków miasta – przede wszystkim misternie zdobiona Kamienica Kammerzella oraz Apteka pod Jeleniem – ale jest zarazem niewielki i niejako przytłoczony gigantyczną fasadą katedry. Żeby ogarnąć wzrokiem całą fasadę, trzeba przejść na inny plac – Plac Gutenberga (Place Gutenberg). Ze stojącą opodal renesansową siedzibą Izby Handlu i Przemysłu – dawnym ratuszem – placyk jest całkiem przyzwoity, a co jakiś czas ożywiają go kiermasze książek pod pomnikiem Gutenberga, ale przez większość czasu, jaki tu spędziłem, pół placu zajmowała wielka, kiczowata karuzela.

Place de l’Homme de Fer. Statuetkę rycerza w zbroi widać – bardzo niewyraźnie – nad szyldem apteki przy prawej krawędzi zdjęcia.

Oprócz tego są też śliczne placyki, takie jak Rynek Prosiąt (Place du Marché-aux-cochons-de-lait) czy Plac Szczepański (Place St. Etienne), ale one są jeszcze mniejsze, więc nie ma mowy o organizowaniu tam jakichś imprez. Te odbywają się w północnej części wyspy, na Placu Klébera (Place Kléber) i Placu Brogliego (Place Broglie). Ten pierwszy to największy plac starego Strasburga, a pomnik napoleońskiego generała, rzędy francuskich flag i dawny gmach kordegardy (Aubette) nadają mu pewien patriotyczno-militarystyczny charakter. Natomiast podłużny Plac Brogliego jest właściwie szeroką aleją i świetnie nadaje się do tego, żeby rozstawiać na nim różne stragany. Tuż obok Placu Klébera znajduje się wreszcie niewielki Plac Człowieka z Żelaza (Place de l’Homme de Fer). Nazwa nie pochodzi ani od filmu Wajdy, ani od przeboju zespołu Black Sabbath, tylko od żelaznej statuetki przedstawiającej rycerza w zbroi, która zdobi jeden z budynków stojących przy tym placyku pełniącym głównie rolę dużego przystanku tramwajowego.

Ja na zwiedzanie i spacery po mieście mam czas głównie pod koniec tygodnia. Wtedy też cała Francja obchodzi cotygodniowe uroczystości ku czci św. Łikenda. Niestety polegają one przede wszystkim na siedzeniu w domu. Nie wiem dokładnie, co tubylcy wtedy robią, ale wiem na pewno, że nie ma ich na ulicach. Jest to dość szokujące, bo całe miasto wygląda w tym czasie na wymarłe. W niedzielę rano ruch samochodowy w środku Strasburga jest taki jak w Bieszczadach po sezonie turystycznym. Kiedy jechałem do Obernai – było to wczesne niedzielne popołudnie – to po drodze przejeżdżałem przez miasteczka-widma! Na ulicach nie było dosłownie żywej duszy; gdy w pewnym momencie troszkę się zgubiłem, musiałem przebyć parę dobrych kilometrów, cały czas w terenie gęsto zabudowanym, zanim spotkałem samotnego mężczyznę, którego wreszcie mogłem spytać o drogę. W soboty jest troszkę lepiej, na przykład niektóre sklepy są wtedy jeszcze otwarte. Ale nawet tam około pierwszej po południu robi się pusto. A w niedziele otwarte są co najwyżej niektóre kościoły i… muzea (dzięki temu, a także ze względu na to, że w niedziele mam tam jako student wstęp wolny, ten dzień jest dla mnie głównie dniem chodzenia po muzeach). W każdym razie trudno tu w ogóle mówić o jakiejkolwiek atmosferze. Jedynymi ludźmi, których można w niedzielę rano spotkać w samym sercu Wielkiej Wyspy, są grupki starych, grubych niemieckich turystów wizytujących swoje niegdyś miasto.

Być może odniosłem takie, a nie inne wrażenie, o tym mieście, dlatego, że przyjechałem w nie najciekawszej porze roku. Prawdopodobnie w lecie, a więc w szczycie sezonu turystycznego, miasto jest znacznie barwniejsze i ciekawsze; ale to niestety mnie ominęło. Za to będę miał jeszcze szansę się przekonać, czy rzeczywiście Boże Narodzenie w Strasburgu jest tak piękne, jak mówią. Podobno to jest właśnie okazja, kiedy do Strasburga ma zawitać „magia”. Okres świąteczny już się zaczyna, więc wkrótce zobaczymy…

Ponieważ na św. Łikenda wszyscy francuscy studenci spoza Strasburga wracają do domów, to imprezy studenckie organizuje się w środku tygodnia, najczęściej w czwartek, czasami we środę. Powoduje to pewne komplikacje, jeśli chce się zarazem bawić i studiować, tym bardziej, że w czwartki i piątki zajęcia mam na ósmą rano. Imprezy te są trochę drogie (co najmniej 4 €, a czasem aż 7 €), ale cena obejmuje dojazd specjalnym autobusem tam i z powrotem, a na miejscu piwo jest już względnie tanie (1 €). Zabawy te organizują różne organizacje studenckie (assoces), których na IECS jest dość dużo. Oprócz zajmującego się cudzoziemcami BDV, o którym już pisałem (że składa się z samych ładnych dziewczyn), są też BDE (główny organizator imprez), BDA (zajęcia kulturalne), BDS (sport) i inne.

Ci studenci – głównie miejscowi – którzy lubią działać, a nie podobają im się be-de-coś-tam, mogą się udzielać – jak i u nas – w samorządzie studenckim. Ale jest pewna różnica między samorządami w Polsce a tymi tutaj. Jak na razie na polskie uczelnie polityka nie dotarła, przynajmniej w takim natężeniu, jak we Francji. Tutaj komitety wyborcze dzielą się na prawicowe i lewicowe, i są – przynajmniej ideologicznie, nie wiem, czy organizacyjnie lub finansowo również – związane z konkretnymi partiami. Ponieważ na IECS komitet prawicowy intensywniej i bardziej agresywnie się reklamował, to ich program miałem okazję lepiej poznać. Był to w głównej mierze protest przeciwko egalitaryzacji na siłę polegającej na „równaniu w dół” i żądanie warunków do bardziej indywidualnego rozwoju. Ale był tam też atak na konkurencyjne, lewicowe komitety, które sprzymierzając się z „islamskimi fundamentalistami” stanowią zagrożenie dla „świeckości” uczelni (we Francji trwa teraz ostry konflikt pomiędzy pobożnymi muzułmankami, pragnącymi nosić obowiązujące w ich religii nakrycia głowy, a władzami szkolnymi, które nie chcą dopuścić do manifestacji czyichkolwiek przekonań religijnych w imię „laickiej republiki”).

Raz zrobiliśmy sobie w akademiku taką polsko-brazylijską ucztę: pierogi ruskie i brigadeiros.

W akademiku atmosfera nie jest aż tak polityczna. Tu też były wybory do samorządu, ale była tylko jedna lista, więc wybór nie był duży. Pomimo wszelkich niedogodności życie towarzyskie jakoś tu się rozkręca. Zarówno na uczelni, jak i w akademikach, atmosfera jest bardzo międzynarodowa. Wśród sąsiadów, z którymi mniej lub bardziej się już zaprzyjaźniłem są Polacy, Brazylijczycy, Niemcy, Bułgarzy, Hiszpanie, Austriacy… No i w końcu Francuzi. W miarę, jak ludziom zaczyna się nudzić jedzenie samemu w swoich własnych pokojach, życie towarzyskie koncentruje się w kuchni. W ciągu ostatniego tygodnia koleżanki – Justyna, Asia i Flavia – przygotowały wspólnie dwie polsko-brazylijskie kolacje. Uczestniczyliśmy w nich również Henrique i ja. Jako dania główne były raz pierogi ruskie (mmmmmm…), a raz kluski śląskie; Henrique za to przygotował tradycyjne brazylijskie desery – czekoladowy i bananowy. No a ja zmywałem…

Od czasu do czasu wychodzimy też wieczorami na miasto. Są tu różne mniej lub bardziej atrakcyjne piwiarnie (Bierstubes), kluby, dyskoteki. Ale jak dotąd odwiedziłem tylko jeden lokal, o którym można by powiedzieć, że ma prawdziwy „klimat” – marokański. Oprócz zwykłych stolików, jest tam też przestrzeń usłana dywanami i poduszkami, na której siedzi się po turecku i bez butów. A poza piciem piwa, można też napić się jakiejś egzotycznej herbaty lub pozaciągać się nargilami (fajkami wodnymi z aromatyzowanym tytoniem; kosztuje to 10 €, ale pali się w kilka osób). A oprócz tego można tam poznać różne miłe osoby i posiedzieć w naprawdę miłej atmosferze. Dlatego nie rozumiem, dlaczego taka fajna knajpa nazywa się Rzeźnia (Abattoire). Ale w każdym razie przyjmuję to. Na blachę!

(Jeśli ostatnie dwa zdania wydały Ci się niezrozumiałe, to trudno. Widocznie nie jesteś banjakiem.)

List do redakcji

Oto list nadesłany przez panią Salomeę Bąbelsztajn z krakowskiego Kazimierza, która pragnęła zachować anonimowość (pisownia oryginalna):

Uszanowany Panie redaktor,
Pisze bom się dowiedziała, co Pan jest w Strasburgu. Nie wiem czy dobrze mnie się widzi, ale u nas na Miodowej mnieszkał taki jeden Strasberg. Oj gewałt, ja pomyliła literki «u» i «e», ale to człowiek nie ma wyrobienia do tego języka – w naszym jidysz to wszystko jasne i proste.
W każdem razie Strasberg to chyba leszy w Austrii, a ten Strasberg z Miodowej, to też już leszy ale u nas na starym Remuh. Aj waj!
Piszem bo się mie zapytują moje synkowie Mordek i Icek czy tam w tym Strasburgu są jakieś nasze rodaki starozakonne. Z każdej podróży aus Krakau Pan redaktor pisał o naszej diasporze, więc sie dziwują czemu dlaczego jeszcze nic nie napisał o Żydach francuskich.
Ja sprawdziła w Taschenwörterbuchu, że «Strasse», to po niemniecku «droga», «szosa», «szlak». Dlatego jestem ciekawa, czy mosze nie możnaby się dało zrobić jakiś interes? Na przykład jakiś wyszynk założyć. Oczywiście mnie nie interesuje ile moszna sarobić ale ile moszna stracić!
To tyle, piszę jeszcze Panu co mówi powiedzenie francuskie: «Nous sommes tous les juifs allemands» – «Wszyscyśmy niemieccy Żydzi» (było ono hasłem solidarności z ultralewicowym działaczem Danielem Cohn-Benditem w maju 1968). A więc Szalom, kończę już, bo na mnie schnitzel oczekuje…
Salcie

Serdecznie dziękuję Pani za ten list. Zgodnie z Pani życzeniem, obiecuję napisać co nieco o diasporze żydowskiej w Strasburgu w następnym liście. A tymczasem pozdrawiam Panią, Mordka, Icka oraz wszystkich stałych i sporadycznych czytelników „Wieści”.

Boże Narodzenie

Strasburg, 19 grudnia 2003 r.

Witam w wydaniu świątecznym!

Koniec semestru był dla mnie czasu zarówno intensywnej nauki, jak i intensywnego imprezowania, dlatego przez dłuższy czas nie było żadnych wieści ze Strasburga. Ale skoro już jestem po egzaminach, to najwyższy czas coś skrobnąć, a że zbliżają się Święta, to będzie o Świętach. Wiem, w poprzednim liście obiecałem napisać coś o miejscowej diasporze żydowskiej, ale pani Bąbelsztajn zgodziła się trochę poczekać.

Właściwie, to będę kontynuował temat z poprzedniego listu, to znaczy, będzie o atmosferze, z tym, że o atmosferze Bożego Narodzenia. Tak naprawdę, to niewiele się to różni od tego, co znamy z Krakowa. Myślę, że przynajmniej w tej części Euro­py większość bożonarodzeniowych tradycji wywodzi się z Niemiec. Nieważne więc czy jesteśmy po tej (Polska) czy po tamtej (Alzacja) stronie Niemiec, bo mamy te same jarmarki, choinki, bombki, grzańce, pierniki, jasełka, światełka i kebaby. Różnica jest co najwyżej ilościowa – tutaj to wszystko jest zrobione z większym rozmachem – ale nie jakościowa; jak się przyjrzeć poszczególnym elementom świątecznego wystroju mia­sta, to nie znajdziemy niczego, co by nas zaskoczyło.

W Strasburgu najstarszym i najsłynniejszym jarmarkiem świątecznym jest Christ­kindelmärik. Wywodzi się on ze średniowiecznego jarmarku św. Mikołaja. W dobie re­formacji protestanci, chcąc zerwać z kultem świętych, przemianowali ten targ na jar­mark dzieciątka Jezus. Obecnie można by to nazwać co najwyżej świętem zakupów, ale nazwa pozostała. A kto – możecie spytać – przynosi dzieciom prezenty, jeśli nie Mikołaj? Otóż tutaj zajmuje się tym Père Noël (dosłownie: Ojciec Boże Narodzenie), taki białobrody pajac w czerwonym płaszczu, który co roku przyjeżdża na… osiołku. Jeśli chce się dostać prezent, to koniecznie trzeba mieć przygotowaną marchewkę dla osiołka.

Od ok. 1870 r. Christkindelmärik odbywa się na Placu Brogliego. Ale stragany usta­wione są nie tylko tam, lecz praktycznie na każdym placu i placyku starego Strasbur­ga. Całe miasto jest upstrzone kolorowymi, migocącymi światełkami – niektóre ilumi­nacje budynków są nawet całkiem ładne – a powietrze jest przesycone zapachem grza­nego wina. Grzańca można kupić chyba na co drugim stoisku (2 € za kubek). Poza tym jest cała masa słodyczy, pieczonych kasztanów i przeróżnych bibelotów. Ktokolwiek zajmuje się w Strasburgu rękodzielnictwem, ma tu swój stragan; można tu kupić tak mocno związane z tradycyjnym alzackim Bożym Narodzeniem pamiątki, jak weneckie maski karnawałowe czy hinduskie figurki Buddy.

Oczywiście okoliczne miasteczka pozazdrościły Strasburgowi świątecznego jar­marku i zaczęły organizować własne, często nawet lepsze. W zeszłą niedzielę wybrałem się z sąsiadami z akademika na wycieczkę do dwóch takich miasteczek. Towarzystwo było oczywiście międzynarodowe: Flavia i Enrique z Brazylii, Emanuela z Włoch, John ze Stanów Zjednoczonych oraz Justyna i ja z Polski. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Kolmaru. To bardzo ładne miasteczko, ale o tej porze roku trochę szare. Nie upięk­szają go niestety kiczowate mikołaje ani sztuczne sople czy nibyśnieg (bo po prawdzi­wej zimie nie ma, rzecz jasna, ani śladu). Ten krótki pobyt w Kolmarze utwierdził mnie zatem tylko, że muszę tam wrócić na wiosnę.

Zdecydowanie najbardziej podobał mi się jarmark świąteczny w Ribeauvillé. To nie­wielka miejscowość, która taki jarmark organizuje dopiero od kilkunastu lat, ale za to mieli tu świetny pomysł: jarmark średniowieczny. Ponieważ miasteczko leży pięć kilo­metrów od najbliższej stacji kolejowej, najpierw zrobiliśmy sobie mały spacerek; po drodze oglądając z daleka okoliczne zameczki, których jest tam prawie tyle samo co wzgórz. A na miejscu czekały na nas stragany ze sprzedawcami ubranymi w średnio­wieczne stroje, różne zabawy dla dzieci, turnieje rycerskie, szopki, smakołyki. Wszys­tko to tworzyło bardzo miłą atmosferę bez zbędnego kiczu. A do tego całość była osa­dzona w niezwykle malowniczej scenerii autentycznie średniowiecznego miasteczka.

To tyle w tym roku. Na następne wieści musicie poczekać do 2004 r. Tymcza­sem pożegnałem się już z Flavią, która wraca do Rio de Janeiro, życząc jej gorących i słonecznych świąt. A Wam życzę świąt mroźnych i białych czyli takich, jakie powinny być w Polsce, a potem szampańskiego sylwestra!

I po świętach

28 stycznia 2004 r.

Witam po miesięcznej świąteczno-wakacyjnej przerwie!

Moje biurko w akademiku

Redakcja Wieści ze Strasburga wznawia swoją działalność w nowym roku i w nowym semestrze. Przepraszam Wszystkich, że tak dawno się nie odzywałem, ale tak to jest: najpierw sesja, potem Święta w Polsce, a potem ferie w Strasburgu, podczas których ogarnęło mnie jakieś takie niewyobrażalne lenistwo. Ale jednak coś się przez ten czas działo, więc spróbuję to wszystko jakoś podsumować w tym liście.

Zacznijmy więc od końcówki grudnia. Jak pewnie wiecie, Francję nawiedziły wtedy katastrofalne burze i powodzie. Na wypadek, gdyby wtedy ktoś się martwił o moje bezpieczeństwo, to zapewniam, że ta klęska dotknęła głównie południe kraju i na szczęście nie dotarła do Strasburga. W zasadzie, tu przez cały czas było raczej sucho. Nawet śnieg, jeśli czasem pada, to tyle, co kot napłakał.

Na Święta, jak już wspomniałem, wybrałem się do Polski. Po drodze, jak zwykle, nie obeszło się bez przygód. Gdzieś w środku Niemiec z silnika autokaru zaczęły buchać płomienie. Nikt, dzięki Bogu, nie ucierpiał, ale trzeba było trochę czekać na zastępcze autobusy. Same Święta spędziłem tradycyjnie, to znaczy obżerając się do granic możliwości na łonie rodziny w okolicach Bożego Narodzenia i grając w scrabble pod Tatrami z przyjaciółmi w oczekiwaniu na sylwestra i Nowy Rok. Było ogólnie bardzo miło, ale ponieważ to wieści ze Strasburga, a nie z Krakowa czy z Murzasichla, to kończymy ten wątek i wracamy do Francji.

Nie wiem, jak to się stało, ale podróż z powrotem do Strasburga przebiegła gładko i bez żadnych niespodzianek. W akademiku nastąpiły pewne zmiany i to – o dziwo – na lepsze. Od kiedy wróciłem, mam dostęp do Internetu bezpośrednio z pokoju. Ponieważ takiego luksusu nie miałem nawet w domu, to jak się pewnie domyślacie (a niektórzy z Was nawet już zauważyli), trudno mi się teraz od komputera oderwać. Mam tu stałe łącze, które przeważnie – wolniej lub szybciej, ale na ogół dosyć szybko – działa i płacę za nie zaledwie 7,5 € / mies. – jak na tutejsze warunki wyśmienicie!

Lodówka w pokoju!

Kolejna rzecz to nowa lodówka. Do tej pory dysponowałem tylko małą, zamykaną na kluczyk kasetką, którą i tak musiałem dzielić z sąsiadem. Ale od paru dni mam już najprawdziwszą, nową lodówkę u siebie w pokoju! Jak na potrzeby jednej osoby jest całkiem spora (wys. 80 cm, szer. 54 cm, głęb. 47 cm – wyobraźcie sobie, ile piwa można tu zmieścić), ma zamrażarkę, a górna część może służyć jako blat. W takie lodówki zostały wyposażone wszystkie pokoje – w pewnym sensie akademik się jakoś zrehabilitował za ten bajzel z zeszłego semestru; nawet jeśli nowe lodówki będą oznaczać, że opłaty nieco wzrosną (choć tego jeszcze nie wiem dokładnie). W sumie, gdyby ten akademik był wyglądał od początku tak, jak wygląda teraz, to byłoby super.

Kiedy tu wróciłem, okazało się, że zapasy, które sobie przywiozłem z domu, plus jedzenie, które, wyjeżdżając stąd, zostawili mi moi sąsiedzi Brazylijczycy, pozwalają mi żyć bez robienia zakupów przez co najmniej cały pierwszy tydzień. W miarę, jak zapasy zaczęły się kurczyć, a mnie nadal nie chciało się pójść na zakupy (wspomniane już niewyobrażalne lenistwo), zacząłem trochę eksperymentować kulinarnie. Po małej inwentaryzacji tego, co jeszcze miałem do jedzenia, doszedłem do wniosku, że jedyna potrawa, jaką mogę przyrządzić, to placki ziemniaczane. Oczywiście nigdy wcześniej nie robiłem placków ziemniaczanych, ale znalazłem jakiś przepis w Internecie i postanowiłem spróbować. Rzecz jasna, w warunkach akademickich jest się zawsze skazanym na improwizację; nóż musiał zastąpić tarkę, mąka kukurydziana – pszenną itd. Jeszcze tylko sól, pieprz, rozmaryn (na szczęście Tata zaopatrzył mnie przed wyjazdem w przyprawy), sos pieczarkowy z zupy grzybowej w proszku z dodatkiem kilku prawdziwych pieczarek i… gotowe. Możecie nie wierzyć, ale były dobre.

Do ciekawszych rzeczy, które tu robiłem w ciągu ostatniego miesiąca, na pewno należy zaliczyć wiercenie dziury w zapięciu do roweru. Mojej do niedawna sąsiadce, Asi, jakiś debil zepsuł kłódkę od roweru – nalał tam chyba kleju. Nie wiem, co z tego miał, bo ani on, ani nikt inny nie mógł tego otworzyć. A zatem trzeba było wiercić. A ponieważ koleżanka nie chciała wiercić sama, to oczywiście wierciłem ja. Narobiliśmy trochę hałasu przez jakieś 20 minut, bo tyle nam zajęło przewiercenie się przez zamek, ale grunt, że się udało. Oczywiście przechodnie czasem gapili się na nas, ale nikt się nami bliżej nie zainteresował, wobec czego wiemy już, jak kraść rowery w Strasburgu.

No i oczywiście obejrzałem w kinie „Powrót króla”. Większość zagranicznych (czytaj: amerykańskich) filmów we Francji jest dabingowana, ale przynajmniej w tym wypadku można było wybrać wersję z napisami. Choć Elfy i tak mówiły po elficku i nikt tego nie tłumaczył… A przy okazji, jeden z wpisów w księdze gości (nowy dział na mojej stronie), przypomniał mi o francuskim filmie, który już tu oglądałem w zeszłym semestrze. To „Smak życia”, który ja dotąd znałem pod oryginalnym tytułem „Auberge espagnole”, a który opowiada o francuskim studencie na erasmusowskim stypendium w Barcelonie. Myślę, że trochę w tym filmie jest prawdy, choć nie wszystko wygląda tak, jak u mnie. Bądź co bądź polecam, bo film jest zabawny; niektórym z Was już zresztą opowiadałem najzabawniejsze sceny – zwłaszcza grę słów, I’m going to fac („la fac” to po francusku: „wydział”, „uczelnia”).

Powoli zaczyna się nowy semestr, więc może okres niewyobrażalnego lenistwa mi wreszcie minie. Choć na razie zaczynam tylko około połowy przedmiotów; reszta dojdzie dopiero w marcu. Wszystkim, którzy jeszcze zmagają się z sesją, życzę powodzenia. I pozdrowienia dla wszystkich, a zwłaszcza dla tych z Was, którzy w tym semestrze również wybrali się lub wybiorą się wkrótce na stypendium.

Żydzi

22 lutego 2004 r.
שלום

Jeszcze nigdy nie widziałem tylu Żydów – może poza Festiwalem Kultury Żydowskiej w Krakowie, ale to się zdarza tylko raz w roku – co w Strasburgu. A rozpoznaję bez trudu tylko tych religijnych – w czarnych kapeluszach, z brodami i z pejsami; razem z Żydami niewierzącymi może ich być jeszcze więcej. W każdym razie Strasburg jest z pewnością jednym z większych skupisk Żydów we Francji.

Ale zacznijmy historię strasburskich i alzackich Żydów od początku. Nie wiadomo, kiedy w Alzacji pojawili się pierwsi Żydzi, ale możliwe, że zaczęli się tu osiedlać już za panowania rzymskiego. Jednak najstarsza wzmianka nie podważana przez historyków pochodzi ze Średniowiecza. I niestety już od początku mowa jest o prześladowaniach. Było to w 1146 r., podczas drugiej wyprawy krzyżowej. Najwyraźniej ci, których nie było stać na wyprawę do Ziemi Świętej, urządzili sobie krucjatę na miejscu – oczywiście kosztem Żydów.

W miastach Żydzi byli nieco bezpieczniejsi niż na wsi. Zresztą i tak nie mieli prawa nabywać ziemi, więc rolnictwem nie mogli się trudnić. Skupiali się więc w miastach, takich jak Wormacja, Moguncja, Spira, no i Strasburg. Tutaj znajdowali się pod ochroną prawa cesarskiego, kościelnego i miejskiego. Oczywiście ta prawna ochrona miała swoją cenę – wspólnota żydowska płaciła cesarzowi, biskupowi i magistratowi wysokie podatki. Czasem między owymi instancjami dochodziło na tym tle do ostrych sporów. Na przykład w 1262 r. biskup Strasburga, Walther de Geroldseck uznał, iż miasto nie ma prawa opodatkowywać „jego” Żydów. Doszło do otwartej wojny, która zakończyła się następującym porozumieniem: Żydzi mieli co roku płacić 100 funtów miastu, 12 marek biskupowi i 60 marek cesarzowi.

W XIII-XIV w. sytuacja Żydów zaczęła się dodatkowo pogarszać w miarę, jak cechy rezerwowały rzemiosła dla siebie. Żydom pozostawały tylko handel niektórymi towarami oraz lichwa. Życie z obrotu pieniądzem było zabronione Chrześcijanom, więc przynajmniej z tej strony nie było konkurencji. Oprocentowanie – według dzisiejszych standardów – było bardzo wysokie, bo wynosiło ok. 13%. Ale trzeba pamiętać, że ściągalność była wtedy stosunkowo niska. Cesarz i papież mieli prawo zwolnić dłużnika od obowiązku spłaty należności Żydowi. Niestety praktycznie w całej Europie ten stan rzeczy powodował pewien cykl kolejnych migracji i prześladowań starozakonnych. Żydzi byli zawsze mile widziani, gdy potrzebna była gotówka. Gdy długi stawały się zbyt duże, nastawał czas prześladowań – i tak w kółko, aż po XX wiek.

Ale wróćmy do średniowiecznego Strasburga. W tamtym okresie Żydzi byli skupieni we wschodniej części Wielkiej Wyspy, wokół ulicy, która do dziś nosi nazwę Żydowskiej (rue des Juifs 2). Przy tej ulicy mieściła się synagoga i rytualna łaźnia, a niedaleko – mniej więcej w miejscu dzisiejszego Placu Republiki – znajdował się żydowski cmentarz. Na miejscu dawnej synagogi archeolodzy znaleźli pochodzącą z drugiej połowy XII w. kamienną tablicę upamiętniającą założenie bóżnicy.

W 1349 r. strasburczyków ogarnęła panika. Do miasta zbliżała się czarna śmierć – zaraza, która spustoszyła większość Europy i spowodowała jeden z największych kryzysów gospodarczych w średniowieczu. Zanim jeszcze dżuma dotarła do Strasburga, Żydów oskarżono o zatruwanie studni i rozprzestrzenianie zarazy. Rada miasta powołała specjalną komisję złożoną z przedstawicieli magistratu, cechów oraz sędziów, która miała przesądzić o winie Żydów. Trzech delegatów – reprezentujących władze miejskie – stanęło w obronie Żydów. Rzemieślnicy uznali ich za sprzedawczyków i zażądali, by podzielili się z nimi pieniędzmi, które dostali od Żydów. Na tę zniewagę magistrat odpowiedział aresztowaniami, a to z kolei wywołało rewoltę.

14 lutego, sześć dni po feralnym zebraniu, odbyła się rzeź znana jako Judenbrand lub masakra św. Walentego. Dwa tysiące strasburskich Żydów spalono żywcem. Ocalili się ci, którzy wyrzekli się wiary lub zawczasu uciekli z miasta. Petera Schwarbera, który na zebraniu najgłośniej bronił Żydów, skazano na banicję. Majątki pomordowanych Żydów podzielili między siebie mieszczanie, nowy magistrat i biskup. A po kilku miesiącach cesarz Karol V wspaniałomyślnie wybaczył mieszkańcom Strasburga, którzy ośmielili się zabić będących przecież jego własnością Żydów. Masakra Żydów nie ocaliła jednak Strasburga przed dżumą; dotarła tu kilka tygodni po tych tragicznych wydarzeniach.

W ręce mieszczan dostały się żydowskie przedmioty liturgiczne, którym nadano zupełnie nowe znaczenie i zastosowanie. Szofary uznano za trąby, którymi Żydzi mieli oznajmić dogodny moment ataku na chrześcijan. Odtąd aż do Rewolucji trąbiono na tych baranich rogach z wieży katedralnej, aby przypomnieć znajdującym się na terenie miasta Żydom, by się wynieśli przed zamknięciem bram na noc. Po Judenbrand zabroniono starozakonnym osiedlać się w Strasburgu. Wprawdzie zakaz ten uchylono po 20 latach, ale przywrócono w 1389 r. Zniosła go dopiero Rewolucja.

Stopniową zmianę w stosunku do Żydów widać między innymi w średniowiecznej ikonografii. Do najpiękniejszych i najbardziej znanych rzeźb zdobiących strasburską katedrę należy grupa złożona z dwóch alegorycznych postaci – Kościoła i Synagogi. Kościół jest przedstawiony jako kobieta trzymająca w ręku wielki krzyż i z triumfem patrząca na Synagogę, stojącą po drugiej stronie południowego portalu – z opuszczoną głową, zawiązanymi oczyma i kilkukrotnie złamanym drzewcem flagi. Wymowa tego jest jasna: Żydzi ze swym starym Prawem byli w błędzie, jedyna prawda jest w Ewangelii. Ten sam motyw można odnaleźć w kościołach z tego samego okresu w całej Francji. Ale jakiś czas temu miałem okazję oglądać tu wystawę poświęconą ewolucji tego motywu. Na malowidłach starszych niż rzeźby z katedry widać Kościół i Synagogę jako równorzędne partnerki. Sinagoga trzyma swoją flagę równie dumnie jak Ecclesia – krzyż. Natomiast w sztuce późniejszej niż katedra poniżenie Synagogi poszło jeszcze dalej: najpierw na jej karku posadzono diabła, który szeptał jej do ucha swoje polecenia. Potem wreszcie Synagoga została po prostu utożsamiona z diabłem.

Żydzi, którzy uniknęli masakry, osiedlili się przeważnie na wsi. Niektórzy emigrowali wgłąb Niemiec lub jeszcze dalej – do Polski. Tymczasem Strasburg coraz bardziej zaostrzał przepisy skierowane przeciw Żydom. W XVI w. zabroniono Żydom handlować na terenie miasta. Wyjątek stanowili handlarze żywnością i końmi. Tylko nieliczni - przeważnie producenci i handlarze bronią, z których usług korzystał król – dostawali w drodze wyjątku przywilej zamieszkania w mieście. Ale nawet oni musieli kupować nieruchomości przez podstawione osoby. Przyłączenie Strasburga do Francji nie poprawiło sytuacji; miasto zachowało swą autonomię, w tym prawo do utrzymania antyżydowskich przepisów.

W XVI w. – a więc jeszcze przed przy łączeniem Alzacji do Francji – Żydzi zostali z Francji wypędzeni. Wielu z nich osiedliło si ę w alzackich wsiach. Po Wojnie Trzydziestoletniej alzacka prowincja przyjęła z kolei Żydów z Badenii. W ten sposób wiejska Alzacja stała się jedynym skupiskiem Żydów we Francji. Cieszyli się tu opieką wojska, któremu dostarczali koni i zboża.

Zdecydowaną zmianę w sytuacji francuskich – czyli alzackich – Żydów przyniosła Rewolucja. 27 wrzenia 1791 r. Konstytuanta nadała Żydom prawa obywatelskie i zrównała ich we wszystkich prawach z chrześcijanami. Ta zmiana nie spowodowała jednak jakiejś nagłej rewolucji w mentalności Alzatczyków; to właśnie deputowani z tego regionu byli najbardziej przeciwni emancypacji Żydów. W okresie Terroru Żydzi, a szczególnie rabini, byli szykanowani ze względu na trzymanie się swoich „przesądów” – ale to dotyczyło wyznawców wszystkich religii. Pełną swobodę wyznania wprowadził dopiero Napoleon I.

Zarówno pierwszy, jak i drugi cesarz, byli uważani przez Żydów za wielkich dobrodziei i cieszyli się wśród nich nie tylko poważaniem, ale czasem niemal bałwochwalczą czcią (niektórzy uważali nawet Bonapartego za Mesjasza). W 1807 r. cesarz powołał najwyższą władzę samorządową dla Żydów – Wielki Sanhedryn, z łożony w dwóch trzecich z rabinów, a w jednej trzeciej z Żydów świeckich. Ten organ powoływał m.in. wielkiego rabina Strasburga. Co ciekawe, medal wybity przez Wielki Sanhedryn przedstawia Mojżesza otrzymującego tablice Dekalogu z rąk… Napoleona I. W dziale żydowskim Muzeum Alzackiego widziałem m.in. wielkie tablice ozdobione orłami cesarskimi, które po hebrajsku i po francusku wychwalały i błogosławiły z kolei Napoleona III.

Mniej więcej w tym czasie sytuacja Żydów w Alzacji poprawiła się na tyle, że dotychczasowy kierunek migracji się odwrócił. Teraz to z sąsiednich Niemiec oraz z Europy Wschodniej przybywali tutaj Żydzi, uciekający przed bied ą i prześladowaniami. W XIX w. wśród alzackiej diaspory, a także zapewne w śród Alzatczyków w ogóle, słowo „Polak” było synonimem żydowskiego nędzarza (któremu miejscowi współwyznawcy nie byli aż tak bardzo skłonni pomagać).

Patriotyzm umocnił się jeszcze bardziej po wcieleniu Alzacji do Niemiec w 1870 r. Wielu Żydów przeniosło się wówczas wgłąb Francji. Po tych, którzy zostali, mogłem w muzeum oglądać wyroby ozdobione literami hebrajskimi w kolorach flagi francuskiej. Po I Wojnie Światowej, gdy Alzacja powróciła do Francji, powrócili również niektórzy Żydzi. Jeszcze bardziej wzmogła się imigracja z Niemiec i Europy Wschodniej – do Alzacji uciekali Żydzi, którzy wierzyli, że tu będą bezpieczni od Hitlera.

W 1939 r. w Strasburgu mieszkało ok. 10 tys. Żydów. We wrześniu wszyscy zostali ewakuowani w południowo-zachodnie regiony Francji. Po wojnie powróciło 8 tysięcy – ok. tysiąca zginęło podczas okupacji, pozostali postanowili nie wracać. Przy tej okazji warto wspomnieć burmistrza Strasburga, jednego z Alzatczyków, którzy wsławili się jako sprawiedliwi wśród narodów.

XIX-wieczna synagoga została oczywiście całkowicie zburzona przez hitlerowców – dziś pozostała po niej tylko tablica pamiątkowa, a na jej miejscu wznosi się wielkie centrum handlowe. Za to w 1958 r. zbudowano wielką, nowoczesną Synagogę Pokoju przy alei o tej samej nazwie. Społeczność żydowska w Strasburgu jest dziś jedną z największych i najaktywniejszych we Francji i w Europie.

Niektórzy nadal mówią tu jeszcze językiem judeo-alzackim. To stara mieszanina różnych języków germańskich (niemieckiego, jidysz, alzackiego), romańskich (francuskiego) i semickich (hebrajskiego, aramejskiego). Dla mnie brzmi on jak niemiecki, ale Niemiec pewnie niewiele by z niego zrozumiał.

No cóż, rozpisałem się znowu o historii, ale myślę, że zaspokoiłem ciekawość pani Salomei. I mam nadzieję, że i inni skorzystali.

Karnawał

3 marca 2004 r.

Cześć,

Dopiero co zaczął się Wielki Post, więc pora by podsumować karnawał – który zresztą dla niezbyt religijnych Francuzów i tak się jeszcze nie skończył. Wrażenie ogólne: Rio to to nie jest. Po pierwsze, pogoda nie zachęca do tego, żeby w ogóle wychodzić na pole. Za zimno żeby organizować gołe parady jak w Brazylii, a za ciepło, żeby robić kuligi jak w Polsce. Niestety ta pora roku w północnej Francji jest chłodna, mokra, szara i brzydka. Do tego jest to okres ferii zimowych, więc młodych ludzi, z którymi ewentualnie można by imprezować, nie ma zbyt wielu. Mój akademik prawie opustoszał.

Zresztą obowiązujący tu styl imprezowania niezbyt mi odpowiada. Zabawy studenckie polegają tu na tym, że w każdy czwartek tych, którzy kupili bilety (w cenie 4–7 €), pakuje się do autobusów i wywozi do jakiejś hali na obrzeżach miasta, gdzie wszyscy w niezbyt skoordynowany sposób podrygują przy dźwiękach czegoś, co można by ewentualnie nazwać muzyką. A do tego piją wodę z piwem w malutkich plastikowych kubeczkach, za co płaci się co najmniej po 1 €. Poza tym w mieście jest praktycznie tylko jeden lokal, Java, do którego „wszyscy” chodzą, w związku z czym, koło dwudziestej trzeciej robi się tam niemiłosiernie ciasno i duszno. Usiąść się nie da, porozmawiać też nie, a piwo jak wyżej tylko droższe. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to nie dla mnie. No dobra, jeden raz rzeczywiście dobrze się bawiłem w Javie, ale wtedy w ramach promocji to niedobre piwo i jeszcze gorszy pastis (francuski likier anyżowy) były za darmo i w dowolnych ilościach.

Bardziej kameralne spotkania u kogoś w pokoju na szczęście się zdarzają, choć rzadko. Wtedy można skorzystać z faktu, że jest się w gronie międzynarodowym (Niemcy, Bułgarzy, Włosi, Anglicy i trochę Francuzów). No i to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli gry towarzyskie – psycholog, meksykanka… Jedną z takich kameralnych miniimprez były moje urodziny. Część z Was dobrze wie, jak te urodziny wyglądały, ale pozostałym należy się informacja: otóż impreza z okazji urodzin Jajca i moich, a przy okazji również Ostatków, odbywała się równocześnie w Krakowie i w Strasburgu. Do mojego pokoju zaprosiłem na piwko i winko paru sąsiadów z akademika, podczas gdy moi znajomi z Krakowa (i jeden Warszawy) bawili się na prywatce u Kałasza. Przez długi czas utrzymywaliśmy kontakt głosowy przez Internet, co pozwoliło nam m.in. na wspólne od śpiewanie „Sto lat” (ach, te nowe technologie!). Wirtualnie w imprezie uczestniczył też Kostek – jeden z najwierniejszych czytelników Wieści, który teraz sam wyjechał na stypendium do Włoch.

Skoro jesteśmy w temacie międzynarodowym, to czas na małą analizę porównawczą różnych kultur. Temat: pączki. O tak smakowitej tradycji, jak Tłusty Czwartek, oczywiście nie zapomniałem, więc w przeddzień tego jednego z moich ulubionych świąt wybrałem się na poszukiwanie pączków. Okazuje się, że we Francji świętem tłustości i słodkości jest nie Tłusty Czwartek, a Tłusty Wtorek (mardi gras) – czyli nasza Śledziówka. Oczywiście pączki były dostępne w sklepach znacznie wcześniej, ale zawiodłem się. Po pierwsze miałem wrażenie, że te beignets były albo stare, albo dietetyczne – w każdym razie nie ociekały tłuszczem tak, jak powinny prawdziwe pączki, a do tego były małe (i oczywiście drogie). Nadzienie było truskawkowe albo czekoladowe. Za to w Niemczech było znacznie lepiej. Niemieckie pączki były znacznie tańsze i bardziej przypominały nasze, zarówno zawartością tłuszczu, jaki i nadzieniem. Kupiłem je we środę, a do Tłustego Czwartku nie został mi ani jeden. Pytałem znajomego Niemca, jak to jest u nich – Tłusty Czwartek czy Wtorek? Odpowiedział, że jedno i drugie – i takie podejście mi się podoba! Co do samych pączków, to twierdził, że w całych Niemczech mówi się na nie „berlinerki” – z wyjątkiem Berlina, gdzie „pączek” to Pfannkuchen, co z kolei w południowych Niemczech znaczy „naleśnik”. W każdym razie, pączki mogą mieć w różnych krajach, ale chyba tylko w Polsce można je kupić w stoisku w kebabami!

Na koniec jeszcze jedna egzotyczna przednówkowa tradycja, o której opowiedział mi kolega z Bułgarii: otóż dla Bułgarów 1 marca to tzw. Baba Marta. Tego dnia wszyscy zakładają na rękę martenicę – bransoletkę z biało-czerwonej włóczki (takie bransoletki były bardzo popularne w śród dzieci w Polsce, kiedy chodziłem do podstawówki, ale chyba nie wiązało się to z żadnym marcowym świętem). W każdym razie bransoletkę tę trzeba nosić dopóty, dopóki nie zobaczy się pierwszego bociana, kiedy to trzeba ją zawiesić na najbliższym drzewie – i to przynosi zdrowie. Oczywiście dostałem od niego jedną taką martenicę, więc będę musiał wybrać się w najbliższym czasie do stacji hodowli bocianów koło Oranżerii – tam bociany są przez cały rok.

Czytelnik pyta, redakcja wymyśla odpowiedź

Oto fragmenty korespondencji od Karoliny P. do redakcji Wieści:

Planuję w przyszłym roku wyjechać na studia semestralne za granicę z programu Socrates. Wiem, że jesteś teraz w Strasburgu i studiujesz po francusku. Ja zastanawiam się nad studiami we Francji po angielsku. (…) Czy opłaca mi się w ogóle jechać na trzecim roku, czy nie jest wtedy za du żo nauki? (…) Chciałabym jeszcze zapytać czy, Twoim zdaniem, lepiej jest jechać na piątym czy na szóstym semestrze. (…) Dołączam się do pochwał o Twojej stronie – naprawdę godna uwagi; świetny pomysł z pisaniem takiego „pamiętnika” on-line.

Serdecznie dziękuję za pochwałę. Myślę, że na trzecim roku najlepiej jest jechać na stypendium. Ja jestem na czwartym i boję się trochę nadrabiania „różnic programowych” – na czwartym roku przedmioty są trudniejsze niż na trzecim, a do tego trzeba by już zacząć myśleć o pracy magisterskiej, a nie mam tu za bardzo do tego głowy i pewnie zabiorę się za nią dopiero w Polsce. Jeśli chodzi o to, na który semestr lepiej wyjechać, to mnie się wydaje, że bardziej się opłaca na letni. Z kilku powodów:

  • masz więcej czasu na przygotowanie się do wyjazdu – nie musisz na to marnować wakacji;
  • Francja wygląda jesienią i w zimie nieciekawie (chyba że pojedziesz w Alpy) – jest chłodno, ale bez śniegu, szaro i brudno; w letnim semestrze załapiesz się na wiosnę, będzie ciepło, kolorowo i przyjemnie;
  • po zakończeniu semestru masz trzy miesiące wakacji – jeśli chcesz, to możesz jeszcze zostać i pozwiedzać lub popracować; albo możesz wrócić i poświęcić ten czas na kucie zaległości programowych;
  • na Boże Narodzenie i na Sylwestra jesteś w domu.

Karnawał – c.d.

7 kwietnia 2004 r.

Cześć,

Pamiętacie, jak w ostatnich wieściach (do licha, to już miesiąc temu, jak ten pobyt we Francji rozleniwia!) pisałem, że nie było żadnego karnawału? Otóż nie wiedziałem wtedy jeszcze, że tutaj Tłusty Wtorek to początek, a nie koniec, karnawału. Zdawałem sobie sprawę, że Francuzi nie są zbyt religijni – nawet w stosunkowo katolickiej Alzacji – ale nie sądziłem, żeby aż tak. Karnawał w poście… Cóż, co kraj to obyczaj.

Quand en France, fais comme les Irlandais (kiedy jesteś we Francji, rób tak, jak robią Irlandczycy), jak powiedział mój sąsiad, Anglik, w dniu św. Patryka, które było świętem nie tylko dla licznych tu Irlandczyków (głównie studentów), ale i dla wszystkich mieszkańców Strasburga. Tak więc nie było wyjścia, tylko trzeba było dostosować się do miejscowych zwyczajów i bawić się z tubylcami, a jeszcze częściej – z innymi cudzoziemcami. To było oczywiście 17 marca – akurat wtedy, kiedy zaczynała się robić wiosna. Większość dnia spędziłem na pikniku w parku między Pałacem Uniwersyteckim a ogrodem botanicznym. To były urodziny niejakiej Silvii, więc zjedliśmy tort, wypiliśmy szampana, pograliśmy w piłkę, no i ogólnie było jak to na pikniku. Towarzystwo, jak zwykle międzynarodowe, choć głównie Niemcy, jak Silvia. Początek dnia był trochę trudny, bo dzień wcześniej była wielka impreza zorganizowana przez samorząd z mojego instytutu. Tam było tak, jak nie lubię – autobusem za miasto do jakiejś sali gimnastycznej na zadupiu – ale przynajmniej za darmo (wszystko za darmo – nawet whisky w dowolnych ilościach!), no i to największa taka impreza w ciągu roku, więc jak mógłbym nie pojechać?

Po pikniku rozeszliśmy się do domów coś zjeść, żeby wieczorem znowu się spotkać przy piwie, tym razem w ogródku na Starówce. Ponieważ większość towarzystwa stanowili matematycy, to czas zszedł nam głównie na zagadkach matematycznych. Do tej pory nie dostałem od nich odpowiedzi, jak rozwiązać problem ze smerfami (czyli ze Strumpfe, jak mówią Niemcy) i z kropkami, które Gargamel namalował im na czołach. Potem poszliśmy jeszcze pod jeden z ajryszpabów, ale tłum był taki, że z trudem można było przecisnąć się z jednego końca uliczki na drugi, nie mówiąc już o wejściu do środka. Niemniej udało nam się zobaczyć – i posłuchać – jednego autentycznego dudziarza w spódniczce.

No, ale jednak post zobowiązuje, więc przynajmniej jeść trzeba jak w poście. Na szczęście Mama przysłała mi przepis na moją ulubioną sałatkę śledziową, więc chociaż dzięki temu mogłem się poczuć trochę jak w domu. Były drobne problemy ze składnikami: po pierwsze, nie udało mi się nigdzie znaleźć solonych płatów śledziowych. Marynowane, w śmietanie, rolmopsy itp. owszem, ale takich zwykłych surowych płatów – nie. Użyłem w końcu najbliższego odpowiednika, jaki udało mi się kupić, czyli śledzie wędzone. Też dobre. Podobny problem był z ogórkami – konserwowych jest do woli, ale o kiszonych tu nie słyszeli. Na szczęście sąsiadka odstąpiła mi jeden słoik przywieziony jeszcze z Polski. W każdym razie sałatka się udała, zrobiłem cały wielki garnek, no i – rzecz jasna – dwa dni później już było po sałatce. Ale na pewno to nie ostatnia, jaką sobie zrobiłem. Z ciekawszych tematów kulinarnych, to jeszcze mogę wspomnieć krokiety z kapustą i pieczarkami, jakie raz zrobiłem z wyżej wspomnianą sąsiadką. Pyszne były. Ale niestety taka mobilizacja zdarza się tylko co jakiś czas. Codzienność to makaron i paluszki rybne. Praktycznie cały akademik kupuje makaron i paluszki rybne w tym samym supermarkecie w Kehl i wszyscy regularnie się tym żywią.

– Co tam pichcisz?
– To co zwykle, makaron, ryba. A ty?
– To samo. Comme d’hab.
– No to bon ap.
Merci. Bon ap.

Tak mniej więcej wyglądają codzienne rozmowy w kuchni. Comme d’hab. Jak zwykle.

Jak już wspomniałem, do Strasburga (nareszcie!) zawitała wiosna. Zrobiło się – na ogół – ciepło i słonecznie, trochę się już zazieleniło, a na Placu Republiki zakwitły magnolie (piękny widok). Sąsiad pokazał mi drogę do pobliskiego lasku, do którego w niedzielę wysypuje się cały Strasburg – coś tak jakby nasz Las Wolski, jest jeden pałacyk i minizoo. W każdym razie przyjemne miejsce na krótkie spacery rowerowe.

I jeszcze, wracając do tematu Wielkiego Postu – przedwczoraj miałem okazję obejrzeć w kinie „Pasję”. A skoro o tym mowa, to życzę Wam wszystkim jak najweselszych i najszczęśliwszych Świąt Wielkiej Nocy, mokrego jajka i smacznego dyngusa.

Wielkanoc

26 kwietnia 2004 r.

Cześć,

Mam nadzieję, że wszystkim Wam święta minęły przyjemnie, radośnie i pogodnie. Oczywiście w pierwszym liście po Wielkanocy nie mógłbym pisać o czym innym niż o tym, jak ja spędziłem święta. Otóż, mimo że we Francji, święta obchodziłem bardzo po polsku i głównie w towarzystwie innych Polaków. A właściwie Polek; to głównie one zadbały, żeby święta upłynęły nam zgodnie z polskimi tradycjami – na tyle, na ile jest to możliwe na obczyźnie.

Zacznijmy zatem od początku. Na mszę wielkoczwartkową poszedłem do katedry. W Wielki Piątek też planowałem pójść z koleżankami do katedry, ale na miejscu, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że Liturgia Męki Pańskiej była rano. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się w końcu znaleźć jeden kościółek, w którym liturgia była wieczorem. Kościółek, z zewnątrz niepozorny, zupełnie zaskoczył mnie w środku… brakiem jakiegokolwiek wystroju. Oprócz neoromańskich kolumn i krzeseł nie było tam nic; gdyby nie napis na drzwiach, że to kościół dominikanów, pomyślałbym, że to zbór protestancki.

Ścisły post wielkopiątkowy jest tu znacznie łatwiej zachować niż w Polsce – a to dlatego, że i tak wszystkie sklepy są zamknięte. Alzacja to jedyny region we Francji, w którym ten dzień jest wolny od pracy, podobnie z resztą jak w katolickich krajach Niemiec. Zawdzięcza to własnemu konkordatowi, który Alzacja podpisała ze Stolicą Apostolską jeszcze w czasach, gdy należała do Niemiec, a który teraz wyróżnia ją wśród innych regionów fundamentalnie antyreligijnej Francji.

W Wielką Sobotę rano poszliśmy oczywiście do święcenia. Na szczęście w Strasburgu znajduje się jedna polska misja i jest to zapewne jedyny kościół w tym mieście, gdzie odbywa się święcenie pokarmów. Niestety na całą naszą grupkę wypadały tylko dwa koszyczki, ale zawsze to coś. Choć czytałem, że na przykład nasze wojska okupacyjne w Iraku były tak pomysłowe, że święconkę nosiły w hełmach. No, ale my nawet hełmów nie mieliśmy…

Przez resztę dnia przygotowywaliśmy jeszcze to, czego nie zdążyliśmy zrobić przed święceniem. Ja z dwiema koleżankami przygotowałem sałatkę jarzynową, a sam jeszcze sałatkę śledziową. Nie byłem aż tak ambitny jak dziewczyny, żeby malować pisanki, ale dla zachowania minimum tradycji ugotowałem wszystkie jajka, jakie miałem w lodówce, w łupinach z cebuli. Przynajmniej nie poszedłem na śniadanie wielkanocne z pustymi rękami.

A śniadanie wielkanocne było bardzo udane. Zebraliśmy się w sześć osób w akademiku Paul Appell, gdzie są większe i ładniejsze kuchnie. O dziewiątej rano wszyscy Francuzi, jak to mają w zwyczaju w niedzielne poranki, jeszcze spali, więc nikt tam nie przeszkadzał w zajęciu całej kuchni na własne potrzeby. Trzeba powiedzieć, że dziewczyny się postarały – biały obrus, pisanki, koszyczki, chrzan… Prawie jak w domu. Gdy wszystko było gotowe, pomodliliśmy się, stuknęliśmy się jajkami (ta tradycja, to była dla mnie nowość), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i wreszcie mogliśmy zacząć jeść. Do jednej z koleżanek przyjechała na czas świąt siostra z Polski, więc przywiozła trochę polskich specjałów – babkę, szynkę… Do tego były inne wędliny, łosoś, sałatki itd. Słowem, uczta. Tak jak trzeba.

O jedenastej msza w katedrze – przeżycie nie tylko religijne, ale też estetyczne. Rozświetlone freski, procesje z biskupami, kadzidła, chór… A przede wszystkim niesamowite popisy organisty. Jest tam też coś takiego jak Straż Katedralna – panowie w eleganckich niebieskich mundurach, którzy przeważnie zajmują się pilnowaniem po- rządku w kościele i wyganianiem ludzi, kiedy katedrę trzeba zamknąć. Na czele procesji szedł ich zapewne szef – też w niebieskim mundurze, ale bardziej ozdobnym, oraz w kapeluszu z ogromnym pióropuszem; w sumie dość paradne widowisko. Ale największym zaskoczeniem – wprawdzie już słyszałem, że to się pojawiło na Zachodzie, ale jeszcze nigdy nie widziałem na własne oczy – były… ministrantki (sic, sic!). Msza była, rzecz jasna, po francusku, choć niektóre czytania odbyły się po niemiecku.

Po mszy była mała przerwa, a po niej kontynuowaliśmy świąteczną wyżerkę. Sałatki, które zostały nam ze śniadania, trzeba było przecież zjeść, ale to nie koniec. Justyna i jej koleżanka są niesamowite – nie wiem, jak tego dokonały w akademikowych warunkach, ale upiekły prawdziwego, pysznego kajmakowego mazurka. A inne dziewczyny przyniosły jeszcze inne ciasta.

Śmigus dyngus to tradycja również nieznana we Francji. Polewaliśmy się więc wyłącznie w naszym polskim gronie, tym bardziej, że pogoda zrobiła si ę śliczna i mniej więcej od tamtego czasu prawie bez przerwy taka się utrzymuje. Dlatego jeśli teraz nie pisuję tak często, jakbym chciał, to nie dlatego, że – tak jak było w zimie – nic się nie dzieje, ale dlatego, że dużo czasu spędzam na rowerze.

A jak Francuzi obchodzą Wielkanoc? No cóż, jedyne, co byłem w stanie stwierdzić naocznie, to że sp dzają święta bardzo rodzinnie. Miasto na ten czas się wyludniło, studenci spoza Strasburga powyjeżdżali do domów, a miejscowi pozamykali się w mieszkaniach, żeby pobyć z rodzinami. Żeby dowiedzieć się czegokolwiek więcej o wielkanocnych tradycjach tubylców musiałem się już skonsultować z Internetem. Stamtąd dowiedziałem się o jednej ciekawej tradycji, pochodzącej najpewniej z Niemiec i przez to popularnej również w Alzacji, a polegającej na tym, że w niedzielę wielkanocną dzieci szukaj ą w ogródku jajek ukrytych tam w sposób, który pozostaje biologiczną zagadką, przez wielkanocnego zajączka. Nie wiadomo też, po co zajączek miałby to robić, ale najprawdopodobniej robi tak po to, żeby dzieci miały czego szukać. Mój sąsiad, Niemiec, opowiadał mi też o innych wariantach tej zabawy, w których zamiast jajek szuka się flaszek z piwem, sznapsów itd.

I to tyle na tematy świąteczne.

Unia Europejska

6 czerwca 2004 r.

Witam, witam w Unii Europejskiej.

Miesiąc temu miałem przyjemność być naocznym świadkiem wciągnięcia flag Polski i dziewięciu innych krajów na maszty przed gmachem Parlamentu Europejskiego. Tak oto staliśmy się Unioeuropejczykami, choć wcale nie zmienialiśmy paszportów. Ten list będzie więc oczywiście o tym, jak rozszerzenie wyglądało w mieście, które jest w samym środku Wspólnoty od samego jej początku i dumnie nazywa się „stolicą europejską” (będąc tu można odnieść wrażenie, że w ogóle nie ma czegoś takiego jak Bruksela).

Ale zacznijmy od małego wstępu historycznego, a konkretnie od św. Leona IX (znanego przed objęciem pontyfikatu jako Bruno z Eguisheim). Był to jedyny w historii papież pochodzący z Alzacji i jeden z najwięcej podróżujących – w wędrówkach po Włoszech, Niemczech i Francji spędził więcej czasu niż w Rzymie, więc pod tym względem bije chyba nawet Jana Pawła II! Podczas jednej z tych podróży, będąc w swej rodzinnej Alzacji, konsekrował w Strasburgu kościół św. Piotra – dla odróżnienia od już istniejącej świątyni pod tym samym wezwaniem, zwany nowym kościołem św. Piotra (Saint-Pierre-le-Jeune). Mniej więcej w tym samym czasie, gdy wznoszono strasburską katedrę, kościół został przebudowany w stylu gotyckim i jest do tej pory jednym z najpiękniejszych kościołów w mieście. W 1524 r. kościół przejęli protestanci, lecz po zdobyciu Strasburga przez Francję w 1681 r. ustanowiono w nim tzw. simultaneum polegające na tym, że świątynię podzielono na dwie części: katolicy modlili się w prezbiterium, a luteranie w nawie głównej. Dopiero w 1893 r. katolicy zbudowali sobie nieopodal własny nowy kościół św. Piotra, a stary nowy kościół św. Piotra stał się znowu w całości protestancki. Niemniej, podział na dwie części widać do dzisiaj: barokowe prezbiterium oddzielone jest ozdobnym przepierzeniem i organami od naw, w których zachowały się gotyckie zdobienia – w śród nich wspaniałe freski. Jeden z nich to kopia słynnej „Navicelli” Giotta di Bondone z bazyliki św. Piotra w Rzymie. W czasie, gdy go namalowano, miał obok znaczenia religijnego, również wymiar polityczny – był to protest przeciw awiniońskiej niewoli papieży.

No dobrze, ale dlaczego ja o tym piszę? Aha, już wiem. Chodzi o inny ważny fresk z tego kościoła, również o przesłaniu religijno-politycznym, które na dodatek nadal pozostaje aktualne. To „Marsz narodów do Krzyża”. Fresk przedstawia ukrzyżowanego Chrystusa, w kierunku którego podąża konny orszak, w którym każda z kobiet-jeźdźców reprezentuje jeden z narodów piętnastowiecznej Europy. Na czele, właściwie pod samym krzyżem, jedzie przedstawicielka Niemiec, nieco za nią Włoszka i Francuzka. W dalszej kolejności jadą przedstawicielki takich krajów jak Anglia, Szkocja, Kastylia, Aragonia i Sycylia. Ostatni jeźdźcy w orszaku to dwa bratanki (dwie bratanice?): Węgierka i Polka. Na samym końcu idą jeszcze dwie piechurki, przedstawicielki Litwy (tak mi się wydaje) i Orientu (Palestyny?); być może pieszo przedstawiono te nacje, które dopiero niedawno przeszły na chrześcijaństwo.

W każdym razie jest to unikat w skali europejskiej, który szczególnie pasuje właśnie tu, w mieście, które było raz niemieckie, a raz francuskie, a dziś jest jedną ze „stolic europejskich”, a do tego w kościele, który należał do dwóch wspólnot religijnych naraz. Oczywiście można powiedzieć, że nazywanie tego fresku „Pocztem narodów Europy”, jak chcą niektórzy, jest nadinterpretacją; na początku XV w. pojęcie Europy jeszcze nie istniało lub dopiero zaczynało si ę kształtować, a malowidło przedstawia tak naprawdę poczet narodów chrześcijańskich na drodze do Chrystusa. Ale można to też potraktować jako kolejny argument za chrześcijańskimi korzeniami Europy; nic dziwnego, że reprodukcją fresku chętnie posługują się polscy delegaci w Strasburgu.

Jednak dopiero jakieś pięć wieków później Strasburg stał się siedzibą międzynarodowej instytucji. Nota bene, najstarszej wciąż działającej międzynarodowej instytucji w Europie, bowiem powstała ona w wyniku ustaleń Kongresu Wiedeńskiego. Chodzi tu o Centralną Komisję Żeglugi Reńskiej, która zajmuje się regulacją żeglugi po jednym z najważniejszych śródlądowych szlaków wodnych w Europie. Początkowo jej siedziba mieściła się w Moguncji, później przeniesiono ją do Mannheim, a od 1920 r. urzęduje w dawnym Pałacu Cesarskim, przemianowanym na Pałac Reński, w Strasburgu.

Siedziba Europejskiego Trybunału Praw Człowieka

Po II Wojnie Światowej w Strasburgu zaczęto umieszczać siedziby nowych instytucji i organizacji międzynarodowych. Strasburg chlubi się zresztą tym, że razem z Genewą i z Nowym Jorkiem należy do ekskluzywnego klubu miast, które nie będąc stolicami państw, goszczą siedziby organizacji międzynarodowych. Pierwsza była, założona w 1949 r. przez dziesięć państw, Rada Europy – organizacja zajmująca się głównie ochroną praw człowieka, która dziś skupia wszystkie kraje europejskie z wyjątkiem Białorusi i Monako. Jej pierwsze sesje odbywały się w Pałacu Uniwersyteckim, dopóki nie wzniesiono nowoczesnego Pałacu Europejskiego nieco na północ od centrum miasta. Z czasem w sąsiedztwie zaczęły się pojawiać inne „europejskie” instytucje – Europejski Trybunał Praw Człowieka i Parlament Europejski – tworząc całą „Dzielnicę Europejską”.

Z wymienionych dotąd instytucji, tylko Parlament Europejski jest organem Unii Europejskiej. PE to twór jedyny w swoim rodzaju: jest to jedyny na świecie ponadnarodowy organ powoływany w wyborach powszechnych. Wydawałoby się, że jego znaczenie powinno być potężne; tymczasem PE ma dość ograniczone kompetencje. Dość powiedzieć, że nie ma nawet prawa samemu wybrać swojej siedziby. Większość europosłów i pracowników PE otwarcie przyznaje, że woleliby, gdyby wszystkie posiedzenia parlamentu odbywały się w Brukseli, a obecny, ustalony odgórnie system z trzema siedzibami – w Brukseli, w Strasburgu i w Luksemburgu – to potworne marnotrawstwo. Nie trudno nie przyznać im racji, ale też nie należy liczyć na to, by ten stan rzeczy się prędko zmienił. Europosłowie będą musieli więc nadal jeździć tam i z powrotem na linii Bruksela – Strasburg (w Luksemburgu nie odbywają się posiedzenia plenarne, tam są tylko biura).

Teraz będą to już także polscy europosłowie. Trzeciego maja, w nasze Święto Konstytucji, Polska i pozostałe kraje, które weszły z nami do Unii, zostały oficjalnie powitane w Parlamencie Europejskim. Na uroczystość wybrałem się razem z innymi Polakami i wspólnie oglądaliśmy wciąganie flag nowych krajów członkowskich przy dźwiękach ich hymnów. Nota bene maszty, na które te flagi wciągnięto, są darem Stoczni Gdańskiej, który osobiście przekazał parlamentowi Lech Wałęsa. Przy okazji wygłosił też, rzecz jasna, przemówienie o tym, jak to Europa powinna oddychać „dwoma połowami płuc” (już, już chciał powiedzieć dobrze, ale zdążył się poprawić na po swojemu). Po tej uroczystości posłowie przenieśli się do środka na krótką sesję parlamentarną. Ponieważ koleżanka jest tam stażystką, to udało mi się wejść do gmachu razem z nią, ale na samą salę posiedzeń już się nie zmieściliśmy. Miałem za to okazję pozwiedzać budynki PE i to dokładniej niż podczas oficjalnej, szkolnej wizyty następnego dnia. Między innymi obejrzałem przepiękny widok Wogezów ze szczytu wieży i wypiłem piwo w parlamentarnej kawiarni.

Trzeba przyznać, że pod względem architektonicznym PE jest bardzo ciekawy: labirynt korytarzy, schodów, wind i mostków, do tego trochę zieleni. Ale co mnie najbardziej zaciekawiło, to to, że niemal wszędzie słyszałem język polski – posłowie, ich rodziny, koledzy, stażyści, wszyscy mówili po polsku. Widziałem nawet jednego pana w charakterystycznym biało-czerwonym krawacie; to chyba najlepszy dowód, że Polska naprawę weszła do Unii.

Następnego dnia, jak wspomniałem, byłem już na wycieczce zorganizowanej, która obejmowała głównie krótki pobyt na sali obrad podczas sesji plenarnej oraz wykład jednego z pracowników PE. Same obrady niewiele się różnią od tych w polskim Sejmie. Główna różnica jest chyba taka, że posłowie, gdy mają przemawiać, po prostu mówią tam, gdzie siedzą, bez wychodzenia na mównicę. No i oczywiście, każda wypowiedź jest na bieżąco tłumaczona na dziewiętnaście pozostałych języków. Wersja polska jest w słuchawkach na kanale 18. Niestety, póki co, nie mają tu komisji śledczych.

Przez jakiś czas potem po obu stronach Renu było trochę imprez z okazji rozszerzenia. Nad samym Renem właśnie otwarto nowy park, zwany Parkiem Dwóch Brzegów, którego obie części połączone są kładką dla pieszych. Tam przez parę nocy pod rząd miały miejsce pokazy sztucznych ogni. W parku przy Oranżerii jednego dnia był pokaz strojów ludowych, smakołyków itp. z „nowych” krajów… Na mnie największe wrażenie zrobił strój kobiecy z południowych Moraw – z takim czymś wielkim (naprawdę nie wiem, jak to nazwać) na ramionach.

Pytałem niektórych młodych Francuzów, co myślą o wejściu Polski do UE. Przeważnie mówili, że ogólnie, to dobrze, ale trochę się boją „bezpośrednich skutków gospodarczych”. Od kiedy tu jestem, staram się odtworzyć obraz Polski, takiej, jak ją widzą Francuzi. Nie ma tu dużych niespodzianek i wygląda to mniej więcej tak:

  • zimno;
  • dużo katolików, Czarna Madonna i papież (niektórzy nawet kojarzą skądś moje imię: Ah, « Karol », comme le pape ! );
  • wódka, zwłaszcza „Zubrowska” (skąd im się to „s” tam wzięło, nie mam pojęcia);
  • zimno;
  • w polskim hymnie jest wzmianka o Napoleonie (a może o Karolu Wielkim?), choć we francuskim nie ma o nim ani słowa;
  • piękne kobiety;
  • Polacy są cwani i umieją kombinować (zupełnie tak jak Francuzi, którzy nazywają to „Systemem D”, od słowa se débrouiller – radzić sobie);
  • w Polsce jest takie miasto, Cracovie, o którym ostatnio się coraz więcej słyszy (może dlatego, że większość Polaków, których się tu spotyka, to krakowianie), czyżby to była stolica Polski?
  • zimno;
  • aha, zapomniałbym, oczywiście Polacy całują panie w rękę.

A więc różnice kulturowe są, nie ma co do tego wątpliwości. Ale, jak na to spojrzeć z dalszej perspektywy, to jednak Europa jest pewną całością, która od reszty świata mocno się wyróżnia. Wystarczy posłuchać niemieckiego wykładowcy, który nie jest w stanie wyjaśnić studentce ze Stanów, na czym polega idea solidarności, w Ameryce najwyraźniej nieznana. Wystarczy posłuchać koleżanek z Kolumbii, jak opowiadają o porwaniach dla okupu, które w ich kraju są na porządku dziennym i każda z nich miała porwanego kogoś z najbliższej rodziny. A zdecydowanie najlepiej posłuchać studenta z Republiki Środkowoafrykańskiej, który zapytał moją sąsiadkę – Bułgarkę – jaki jest język narodowy w jej kraju:

– Bułgarski.
– Ale mnie nie chodzi o twój język plemienny, tylko ogólnonarodowy: francuski, angielski?
– Bułgarski.
– Aha. To kiedy mieliście dekolonizację?…

List do redakcji

Ten list nadesłał Pan Janusz Z. z Krakowa:

Cześć Karolu!
Czytałem Twój ostatni list – jestem pod wrażeniem, gratuluję poczucia humoru, ten odpowiednik śledzia solonego jest wspaniały (całe szczęście – jak przypuszczam – nie brakuje tam papieru toaletowego)!
Jak zobaczysz jeszcze tego faceta w spódnicy w kratkę grającego na kobzie, powiedz mu ode mnie, żeby wypuścił to zwierzę, to przestanie się tak wydzierać.
Pozdrawiam – Janusz Z.

Nie omieszkam na pewno. Dziękuję za list i pozdrawiam wszystkich Czytelników.

Wycieczki

Strasburg, 20 czerwca 2004 r.

Cześć,

Jak to dobrze, że przedstawicielstwo RP przy Radzie Europy jest tak blisko! Ty­dzień temu tam oddałem swój głos w europejskich wyborach parlamentarnych. Swoją drogą, to najładniej urządzony lokal wyborczy, w jakim kiedykolwiek byłem. I nawet było w nim trochę ruchu; ciekawe, jak z frekwencją było w kraju.

W każdym razie, spełniwszy swój obywatelski obowiązek, mogę się zabrać za pi­sanie nowych wieści. Tym razem będzie o kilku wycieczkach, które odbyłem poza Strasburg, żebyście nie myśleli, że nie wychylam nosa z miasta. A konkretnie, będzie o dwóch wycieczkach, na które się wybrałem w łikend 15-16 maja oraz o jednej, którą odbyłem w 10 czerwca.

Dambach-la-Ville i okolice

W sobotę 15 maja wybrałem się na wycieczkę ze znajomymi: dwojgiem Francuzów – Sabriną i Christophem – oraz dwojgiem Bułgarów – Iriną i Stojem. Pojechaliśmy autem Christophe’a do Dambach-la-Ville, małego miasteczka u podnóża Wogezów. Zaparkowaliśmy koło starego kościółka św. Sebastiana, w którego murach znajduje się małe ossuarium, czyli pomieszczenie wypełnione ludzkimi kośćmi. Przy kracie wisi tabliczka z groźnym memento: „Czym jesteście, my byliśmy; czym jesteśmy, wy się staniecie.” W sam raz na początek wycieczki po górach, nie? Co ciekawe, z drugiej strony kościół­ka jest ganek, który sugeruje, że kościół został przerobiony na dom mieszkalny!

Wogezy to stare góry, więc łażenie po nich nie jest specjalnie groźne ani męczą­ce. A mimo to, widoczki zdarzają się całkiem ładne. Zresztą Wogezy to nie tylko przy­roda; przypominają trochę nasz Szlak Orlich Gniazd – praktycznie co górka to zamek, a raczej ruiny zamku. Na naszej nie tak znów długiej trasie zaliczyliśmy trzy: Orten­bourg, Bernstein i Ramstein, ale niestety, nie do wszystkich udało nam się wejść. Nie rozumiem, jak można było ruiny doprowadzić do takiego stanu, by chodzenie po nich groziło śmiercią!

Po zejściu z gór wróciliśmy do Dambach idąc przez winnice rozciągające się na stokach między lasem u góry a wioskami na dole. Na koniec przeszliśmy przez samo miasteczko Dambach; bardzo malownicze, choć zdarzały się i domki, wprawdzie zbudowane w stylu jak najbardziej alzackim, ale pomalowane – zapewne niedawno – w bar­wy seledynowo-różowe. Wycieczka była bardzo udana, również dzięki pięknej pogodzie i – co najważniejsze – miłemu towarzystwu. Sabrina zrobiła podczas wycieczki trochę zdjęć, które można oglądnąć na stworzonej przez nią stronie.

Z Kolmaru do Ribeauvillé

Następnego dnia nie udało mi się już znaleźć chętnych na wycieczkę według mo­jego planu, więc pojechałem sam. Plan był prosty: pociągiem do Kolmaru, stamtąd rowe­rem do Kaysersbergu, dalej do Riquewihru i Ribeauvillé, i w końcu znów pociągiem do Strasburga. Podróżowanie pociągami SNCF (francuskich kolei państwowych) to praw­dziwa przyjemność w porównaniu z naszym PKP (pięknie, k...., pięknie). Pociągi jeżdżą tu szybko, cicho, punktualnie, są klimatyzowane, a co dla mnie szczególnie ważne, mają specjalne pomieszczenia na rowery, za przewóz których nie trzeba nic dodatkowo pła­cić (oczywiście za sam bilet trzeba zapłacić i to sporo). Nie można tylko zapomnieć o skasowaniu biletu przed wejściem do pociągu, choć do tej pory pozostaje dla mnie zagadką, po co te bilety się kasuje.

W Kolmarze (Colmar), jak może pamiętacie, byłem już w grudniu. Jednak teraz, na wiosnę wyglądał dużo lepiej. Poza tym obejrzałem parę miejsc, które wtedy pominąłem, m.in. przepiękną gotycką kolegiatę św. Marcina. Ale tym, na co najbardziej się cieszy­łem od początku, było Muzeum Unterlinden. Nie zawiodłem się. Muzeum mieści się w trzynastowiecznym klasztorze, do Rewolucji zajmowanym przez siostry dominikanki. W salach wokół ślicznego wirydarza i krużganków znajduje się przede wszystkim ko­lekcja średniowiecznej sztuki sakralnej. Do tejże kolekcji należy największa chluba muzeum – ołtarz z Isenheimu. Znając ten ołtarz z reprodukcji i z opisów, bałem się trochę, że nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia, jak się powinienem był spodziewać. Stało się jednak odwrotnie – dzieło należące niegdyś do klasztoru antonitów w Isen­heimie przerosło moje oczekiwania. Z pewnością jeszcze większe wrażenie robiłby na swoim miejscu, czyli w kościele, ale wtedy nie zobaczyłbym wszystkich skrzydeł ołta­rza. Jest to bowiem dość złożony poliptyk, który w muzeum rozłożono na części; można więc przyjrzeć się każdemu fragmentowi z osobna, ale jak wyglądała całość, trzeba już sobie wyobrazić.

Centralnym i najstarszym elementem poliptyku są drewniane złocone statuy św. Antoniego w towarzystwie świętych Hieronima i Augustyna, dzieło Nicolasa z Hague­neau. Pod spodem znajduje się predella zawierające rzeźbione popiersia Jezusa i apostołów. Lecz z artystycznego punktu widzenia ważniejsze są skrzydła ołtarza, do­robione później przez Matthiasa Grünewalda, jednego z najwybitniejszych niemieckich malarzy późnego gotyku. Stworzył on dwie pary skrzydeł ruchomych, jedną parę skrzydeł nieruchomych oraz dodatkowe skrzydło zakrywające predellę. W ten sposób możliwe były, w zależności od okresu w roku liturgicznym, trzy odsłony ołtarza. Na co dzień skrzydła były zamknięte, ukazując najbardziej chyba znaną część ołtarza, czyli Ukrzyżowanie. Jezus jest tu przedstawiony w chwili śmierci, ze spuszczoną głową, z siną skórą i z palcami powykręcanymi z bólu. Jasno oświetlony krzyż stoi na ciemnym, niemal czarnym tle, co dodaje obrazowi niesamowitej głębi. To z pewnością jedno z najbardziej realistycznych i przejmujących wyobrażeń śmierci Chrystusa. Pod spo­dem, na skrzydle zakrywającym predellę, namalowane jest Złożenie do grobu.

Od święta zewnętrzne skrzydła otwierano i ukazywały się sceny dużo radośniej­sze, przepełnione światłem i żywymi barwami. Od lewej do prawej były to: Zwiastowa­nie, Koncert aniołów dla Maryi z Dzieciątkiem oraz Zmartwychwstanie. Szczególnie środkowa scena jest bardzo pogodna i romantyczna. Bóg, patrzący z nieba na Maryję, i otaczający Go aniołowie są namalowani tak, jakby składali się wyłącznie ze światła. Natomiast Chrystus zmartwychwstały wisi w powietrzu nad otwartym grobem, wokół którego leżą nieprzytomni strażnicy, a sam otoczony jest wielką kulą ognia. Powie­działbym, że wygląda to nieco komiksowo, ale i tak mi się podoba. W trzeciej odsłonie ukazywały się wyżej wspomniane rzeźby, a na skrzydłach po bokach – obrazy z życia św. Antoniego. Szczególne wrażenie robi Kuszenie św. Antoniego napastowanego przez chmarę potworów rodem z najgorszych koszmarów.

Myślę, że Grünewald był mistrzem w ukazywaniu zarówno piękna, jak i brzydoty, radości i cierpienia. A do tego wyśmienicie operował światłem i kolorem. Bardzo dobre reprodukcje, z opisami po angielsku, można znaleźć na stronie Web Gallery of Art. Polecam też artykuł Pas­ja i ból, w którym Tadeusz Boruta porównuje isenheimski ołtarz z Pasją Mela Gibsona (Tygodnik Powszechny z 28 marca 2004 r.).

W muzeum tak mi się podobało – również ze względu na przyjemny chłód klasztor­nych murów – że nie bardzo chciałem wychodzić na trzydziestostopniowy skwar, ale w końcu zaplanowałem sobie fajną trasę, więc trzeba jechać. Z Kolmaru pojechałem do Kaysersbergu. To jedno z typowych alzackich miasteczek turystycznych – malownicze średniowieczno-renesansowe domki wzdłuż rzeczki płynącej przez środek miejscowoś­ci, stare uliczki, mostki, kościoły, mury miejskie. Wszędzie pełno kwiatów. Są też dzie­ci w alzackich strojach ludowych, zarabiające pozowaniem turystom do zdjęć. Dookoła, tuż poza miastem rozciągają się winnice, a nad tym wszystkim górują ruiny zamku. Z wieży zamkowej jest piękny widok na miasteczko, winnice, góry i okoliczne miejs­cowości. Widać też trasę rowerową, którą miałem dalej jechać – prowadzi poprzez winnicę do Kientzheim, kolejnego malowniczego, sennego miasteczka ze średniowiecz­nymi obwarowaniami, a potem skręca i idzie… hm, przez przełęcz. Oczywiście stromy wyjazd rowerem na przełęcz pod wiatr i w palącym słońcu (winnice mają to do siebie, że nie dają z grosz cienia) to to, co tygrysy lubią najbar­dziej. Jeszcze przyjemniej się z tej przełęczy zjeżdżało, prosto do Riquewihru. Rique­wihr to jedno z najbardziej popularnych miasteczek Alzacji. Składa się z jednej głów­nej ulicy, prowadzącej od jednej bramy do drugiej i całej masy ciasnych uliczek bocz­nych z ich kamieniczkami i podwórkami. Ślicznie i idyllicznie jak zawsze. Serio, a w do­datku od mniej więcej XIV wieku naprawdę niewiele się tu zmieniło.

Wyjechawszy z Riquewihru, minąłem potężny korek, pewnie złożony ze strasbur­czyków wracających z łikendu, i dojechałem do Ribeauvillé. W Ribeauvillé, podobnie jak w Kolmarze, byłem już wcześniej, ale miło było zobaczyć je jeszcze raz. A na koniec, jeszcze przejazd do stacji kolejowej – parę kilometrów od miasteczka – i do domu. To była jedna z najbardziej udanych wycieczek. Niestety, z tej wyprawy nie mam żadnych zdjęć.

Nancy

Przed wycieczką do dawnej stolicy Lotaryngii, Nancy kojarzyło mi się przede wszystkim z naszym królem, Stanisławem Leszczyńskim. To była przecież jego książę­ca stolica, kiedy już pożegnał się ostatecznie z tronem polskim, i to za jego panowania miasto przeżyło okres największej świetności. Warto zauważyć, że „Stanislas” Wspa­niały, zwany też Dobrym Królem Stanislasem („Leszczyński” jest, rzecz jasna, nie do wymówienia dla Francuzów) jest tu znacznie lepiej wspominany niż u nas. Na polskich lekcjach historii ledwie się o nim wspomina, zresztą w ogóle mało się mówi o tak ponurym w dziejach Rzeczypospolitej okresie, jak czasy gonienia od Sasa do Lasa. A tym­czasem, myślę, że to niezwykle ciekawa i wybitna postać, i warto ją przypomnieć.

Stanisław pochodził magnackiej rodziny, był świetnie wykształcony, znał wiele ję­zyków i bardzo się interesował sztuką, zwłaszcza architekturą. W wieku 22 lat został wojewodą poznańskim, co w normalnych warunkach byłoby zwieńczeniem jego kariery. Ale los zdarzył, że w czasie Wielkiej Wojny Północnej, kiedy armia szwedzka, poko­nawszy wojska duńskie, rosyjskie i saskie, zajęła większą część Polski, a konfederacja średzka zdetronizowała pokonanego Augusta Mocnego, król szwedzki Karol XII natk­nął się w poznańskiej karczmie na pana wojewodę. Tam, przy browarku, Karol uznał, że Stasiu świetnie nadawałby się na nowego króla Polski. W lipcu 1704 r. sejm złożony z kilku kasztelanów i kilkudziesięciu szlachty, przy wsparciu zarówno szwedzkiej armii, jak i szwedzkiej kasy, wybrała Leszczyńskiego na nowego monarchę Rzeczypospolitej. Rok później Stanisław został ukoronowany, nota bene nowiutką koroną ufundowaną przez Karola, bo stare polskie regalia August zabrał był ze sobą do Drezna.

Tymczasem, kiedy Karol był zajęty wojną z Augustem, Piotr Wielki zdążył zreor­ganizować i rozbudować rosyjską armię oraz zdobyć dostęp do Bałtyku. Kiedy Szwedzi wznowili wojnę z Moskwą, okazało się, że Rosjan nie dało się już pokonać. Nawet kozacki hetman Mazepa, którego Leszczyński przeciągnął na stronę szwedzką, niewiele mógł pomóc. Po klęsce zadanej Szwedom w bitwie pod Połtawą, Karol, Stanisław i Ma­zepa musieli szukać schronienia w Turcji, a August wrócił do Polski po swoje. Jako na­grodę pocieszenia Stanisław dostał księstewko Zweibrücken w Nadrenii, ale na codzień przesiadywał w lotaryńskim Weissenburgu.

W 1725 r. czternastoletni Ludwik XV zaczął szukać sobie żony. Nie wiem, jakim sposobem, ale na liście kandydatek znalazła się Maria, córka Stanisława, i ostatecznie to ona okazała się królewską wybranką. Nie pomogły protesty dworzan przeciw takiemu mezaliansowi z córką prostego polskiego szlachcica, który przypadkiem przez parę godzin był królem, a do tego brzydką. W ciągu dziesięciu lat Maria dała Ludwikowi dziesięcioro dzieci. Potem król przestał się nią interesować i zaczął ją regularnie zdradzać; miał nawet w ogrodach Wersalu cały harem, do którego zakradał się w prze­braniu polskiego szlachcica.

Ale zanim do tego doszło, to w 1733 r. zmarło się Augustowi Mocnemu, a Europę ogarnęła kolejna wojna, znana jako Wojna o Polską Sukcesję. Pretensje Leszczyńskie­go poparł oczywiście jego zięć, a także Hiszpania i Sardynia; natomiast Rosja, Austria i szlachta litewska stanęły po stronie Fryderyka Augusta. Na początku szło nieźle; Francja zajęła Lotaryngię, Hiszpania pokonawszy Austrię zdobyła Neapol, a Leszczyń­ski zdążył sobie jeszcze pokrólować przez trzy lata. Jednak potem Rosjanie zajęli Warszawę i Stanisław w przebraniu chłopa musiał brać nogi za pas. Wreszcie wszyscy dogadali się jakoś w Wiedniu i uradzili, iż: król hiszpański Karol III zatrzyma sobie Neapol i Sycylię, ale odda Austrii Parmę; Maria Teresa będzie mogła odziedziczyć tron po ojcu; a na tronie polskim pozostanie Fryderyk August. Leszczyński zachował tytuł królewski i do tego dostał księstwo Lotaryngii i Baru, które dotychczasowy ksią­żę Franciszek III zamienił na Toskanię. Kto na tym wszystkim zyskał najwięcej? Fran­cja – która miała dostać Lotaryngię po śmierci Leszczyńskiego. Stanisław miał tylko przygotować Lotaryńczyków na francuskie rządy.

I zrobił to świetnie. Voltaire napisał o Leszczyńskim, że w swych nowych posiadło­ściach zrobił „więcej dobrego, niż którykolwiek król Sarmatów kiedykolwiek zdziałał nad Wisłą.” Jego panowanie to okres największej świetności Nancy, które przebudował z wielkim rozmachem w stylu klasycystycznym. Na środku głównego placu miasta, czyli Placu Stanisława (Place Stanislas) stoi dziś jego pomnik, podpisany: „swemu dobro­czyńcy, Stanisławowi, wdzięczna Lotaryngia.” Po bokach cokołu wypisane są wszystkie jego zasługi – założone przez niego sierocińce, szkoły, domy starców itp. Tak Lesz­czyński szczęśliwie zarządzał Lotaryngią przez trzydzieści lat, aż do pewnego tragi­komicznego wypadku w jego rezydencji w Lunéville. Jak to było wówczas w zwyczaju, podszedł do kominka, aby załatwić do niego pewną potrzebę; jednak pech chciał, że jego ubranie zajęło się ogniem. Zmarł parę dni później w wyniku oparzeń, w wieku 89 lat, jako najdłużej żyjący król polski.

No, starczy tej historii, wróćmy do samego miasta. Jadąc (rowerem, rzecz jasna) przez miasto z północy na południe, a potem na zachód, można prześledzić jego histo­ryczny rozwój od średniowiecza po XX wiek. Do Starego Miasta wjeżdża się przez dwie potężne renesansowe bramy. Na drugiej z nich wyryty jest wielki krzyż lotaryń­ski ( ‡ ). Dalej jedzie się wzdłuż Pałacu Książęcego z pięknym gotyckim portalem i dłu­gim rzędem rzygulców.

Za Pałacem rozpościera się część miasta zbudowana za Stanisława. Długim za­drzewionym placem jedzie aż do majestatycznego, złoconego łuku triumfalnego, za którym otwiera się wspomniany już Plac Stanisława. Wokół niego stoją klasycystyczne gmachy mieszczące dziś operę i muzeum, złocone fontanny i bramy oraz ratusz. Cen­tralnym motywem na fasadzie ratusza jest herb Rzeczypospolitej – z Orłem, Pogonią oraz głową żubra (to Wieniawa, rodzinny herb Leszczyńskich).

Dalej, za placem, jest już miasto XIX-wieczne. Choć Nancy jest dwa razy mniej­sze od Strasburga (bez aglomeracji), to zabudową bardziej przypomina Paryż niż ro­biący wrażenie prowincjonalnego Strasburg. Tutaj można też znaleźć perełki architektury pochodzące z drugiego okresu świetności miasta, a mianowicie z przełomu XIX i XX wieku, kiedy przeniosło się tu wielu Francuzów z terenów zajętych przez Niemcy, a Nancy stało się głównym ośrodkiem rozwoju francuskiej secesji (Art Nouveau). Ko­lekcje wyrobów użytkowych pochodzących z tzw. szkoły Nancy to najciekawsze, co można zobaczyć w tutejszych muzeach. Zwiedziłem dwa z nich. Jedno jest w całości poświęcone secesji. Dosyć się zdziwiłem, kiedy kazano mi założyć plecak na brzuch… Ale zrozumiałem, gdy okazało się, że pokaźna część kolekcji to wyroby ze szkła, które plecakiem można by łatwo uszkodzić. Choć muzeum jest w sumie niewielkie, to zrobiło na mnie duże wrażenie – jeszcze nigdy nie widziałem takiego nagromadzenia secesji i to w najlepszym wydaniu. Salony, sypialnie, jadalnia i łazienka, a do tego niezliczone szklanki, wazy, puchary i inne naczynia – wszystko w wymyślnych kształtach i kolorach, przeważnie z motywami roślinnymi i owadzimi.

W drugim muzeum, tym przez Pl. Stanisława, są już działy poświęcone różnym epokom. Od sztuki średniowiecznej po mało znane dzieła znanych artystów dwudzies­towiecznych – Picassa, Duchampa, Modiglianiego, Marcoussisa… Ale i tak najciekawsze jest podziemie. Tam, wśród zachowanych fragmentów murów miejskich, znajduje się jeszcze jedna kolekcja naczyń szklanych, głównie secesyjnych (jest też trochę now­szych dzieł). O naczyniach tych trudno powiedzieć, by miały charakter użytkowy, ale to prawdziwe dzieła sztuki. Formy są tak wymyślne, że zacząłem się zastanawiać, skąd ci artyści mieli takie wizje. Pewna możliwa odpowiedź przyszła mi do głowy, gdy ujrza­łem naczynia z motywami grzybowymi…

Wycieczka miała tylko dwa mankamenty: po pierwsze, co zabytek, to remont i rusztowania, a po drugie, niemiłosierny upał. Dobrze, że chociaż pociąg do Strasburga był klimatyzowany. Zdjęcia w Nancy robiłem pożyczonym od sąsiada aparatem konwencjonalnym, co znaczy, że jak kolega je wywoła i mi je zeskanuje, to będą.

Uff, rozpisałem się trochę, ale trzeba było nadrobić zaległości. Pozdrawiam ser­decznie.

Topografia

Strasburg leży nad rzeczką o nazwie Ill, która trochę dalej na północ wpada do Renu. Praktycznie cała strasburska starówka leży na wyspie (Grande Île – Wielka Wyspa), którą od południa opływa Ill, a od północy – sztucznie wykopana fosa. To tutaj znajdują się główne zabytki miasta – katedra, kościoły katolickie i protestanckie; na pół drewniane, a na pół murowane kamieniczki; wąskie uliczki, małe ryneczki i rozległe place.

W miejscu, gdzie Ill i fosa się rozchodzą, na kilku malutkich wysepkach leży tzw. Mała Francja (Petite France), najbardziej malowniczy zakątek Strasburga. Niegdyś mieściły się tu młyny, garbarnie oraz szpitale, w których leczono chorych na francuską chorobę (stąd nazwa). Teraz są tu restauracje, sklepy z pamiątkami i setki turystów.

Strasburskie obserwatorium astronomiczne

W XIX w. na północny wschód od Wielkiej Wyspy Niemcy zbudowali nową, monumentalną dzielnicę (Ville Allemande – Niemieckie Miasto). Jej główną osią jest Bulwar Wolności ciągnący się od Placu Republiki na południowy wschód po Plac Uniwersytecki. Dalej rozciąga się Dzielnica Uniwersytecka z przytłaczającym Pałacem Uniwersyteckim, za którym Niemcy zbudowali m.in. muzeum zoologiczne, ogród botaniczny i obserwatorium astronomiczne. Trochę bardziej na południe i na wschód znajdują się nowsze, XX-wieczne budynki składające się w sumie na wielki kampus trzech strasburskich uniwersytetów.

Instytucje Europejskie leżą nieco dalej na północ, w miejscu, gdzie rzeczka Ill krzyżuje się z kanałem Marna-Ren. Na trzech rogach tego „skrzyżowania” wznoszą się trzy „ultranowoczesne” – jak powiedzieliby Francuzi – gmachy: Pałac Europejski (siedziba Rady Europy), Parlament Europejski oraz Trybunał Praw Człowieka. Tuż obok Pałacu Europejskiego leży największy i najładniejszy park Strasburga, zwany Oranżerią.

Powrót

Kraków, 24 października 2004 r.

Witam, witam

Wiem, że to trochę późno, ale od kiedy wróciłem do Krakowa, jestem bez dostępu do Internetu, czyli wirtualnie odcięty od świata. Zresztą, wakacje nie sprzyjały temu, żeby siedzieć przy komputerze i pisać. Niemniej opis moich ostatnich dni w Strasburgu i mojego powrotu do domu, no i jakieś podsumowanie całego pobytu, bez wątpienia należą się wszystkim dotychczasowym czytelnikom Wieści. A zatem zabieram się do pisania:

Koniec pobytu w Strasburgu był już całkiem luźny. Zajęcia na uczelni skończyły się mniej więcej w połowie miesiąca, a większość przedmiotów zaliczyłem już przed sesją. Niestety pod koniec czerwca większość znajomych zaczęła już wracać do domów lub przeprowadzać się do innych akademików, tak że zaczęło się już robić cokolwiek pusto i nudnawo. Jakimś urozmaiceniem były wycieczki rowerowe poza miasto; jak się miało później okazać, ostatnie moje przejażdżki na tym rowerze.

Remont, o którym pisałem w pierwszym semestrze, jeszcze się ciągnął, choć był już nieco mniej uciążliwy. W każdym razie co najmniej jedna z kuchni była stale zamknięta, a stare i brudne kuchenki wymieniono na… żadne. Zasada, że pokój należy zosatwić w takim stanie, w jakim się go zastało, w moim akademiku nie obowiązywała: my zastaliśmy swoje pokoje rozbebeszone, zakurzone, a czasem nawet trochę zagruzowane, ale zdać musieliśmy pokoje sterylnie czyste i nienaruszone.

Francja Banjaki we Francji Wieża Eiffela
Paryż i okolice
Podróż poślubna PtysiówLuwrWersal
Strasburg
Zdjęcia Tukana 1Zdjęcia Tukana 2Wieści Judka