Wieści ze Strasburga

Z BanjaWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

Podczas studiów w Strasburgu w roku akademickim 2003/2004, Judek prowadził blog pod takim właśnie tytułem, głównie po to, żeby rodzina i znajomi wiedzieli, co u niego słychać. Bloga (pisanego – wstyd powiedzieć – w całości krojem pisma Comic Sans) już dawno nie ma, ale poniżej można poczytać to, co dzięki Wayback Machine udało się uratować.


Wieści ze Strasburga

Przyjazd

3 września 2003 r.

Cześć kochani!
Piswe nq frqncuskiej klqaiqturwe i to nozie zq,; we to prqzdwiizq ,encwqrniq:
Piszę na francuskiej klawiaturze i mówię Wam, że to prawdziwa męczarnia.
Wygląda ona tak:
AZERTYUIOP^$
QSDFGHJKLMů*
WXCVBN,;:!

Super, nie? (tego znaku zapytania to chyba minutę szukałem). Lucek mówił, że w Indii ludzie mają zwyczaj rozkładać przed cudzoziemcami ręce i mówić: „India – something must be different!” Tutaj można by powiedzieć: „La France – tout est different !” (wszystko jest inaczej).

Niestety na razie (mam nadzieję, że tylko na razie, tzn. przez najbliższy miesiąc) nie będę miał Internetu w pokoju, wiec będę się musiał męczyć na kompach uczelnianych; pewnie nie będę mógł nawet zainstalować tu Gadu-Gadu.

Ale zacznijmy od początku. Wyjechałem z Ojcem w czwartek rano z całym moim bagażem (walizki, komputer, wieża, rower, itd.) i przez cały dzień dojechaliśmy do Rozvadova na granicy czesko-niemieckiej. Po drodze mieliśmy mały wypadek, jeden facet stuknął nas z tyłu. Noc spędziliśmy w bardzo ładnym pensjonacie we wsi Nove Domky. Przed snem poszliśmy na spacer po lesie i spisała nas czeska policja za próbę przejścia przez zieloną granicę.

Następnego dnia pozwiedzaliśmy trochę południowe Niemcy – przede wszystkim Ratyzbonę (Regensburg). To przepiękne miasto ze wspaniałą gotycką katedrą. Tutaj mieliśmy kolejny wypadek – wjeżdżając do piętrowego parkingu zapomniałem o rowerze na dachu.

Monachium zrobiło na mnie znacznie mniejsze wrażenie – to wielka metropolia pełna majestatycznych gmachów, ale po starówce spodziewałem się znacznie więcej; właściwie, ciekawy tam jest tylko ratusz. Noc z piątku na sobotę spędziliśmy w pensjonacie w bardzo malowniczej miejscowości u podnóża Alp, niedaleko Garmisch-Partenkirchen.

Następnego dnia przejechaliśmy przez austriackie Alpy tak, żeby zobaczyć lodowiec i jezioro Silvretta, a potem zatrzymaliśmy się w niemieckim miasteczku Meersburg nad Jeziorem Bodeńskim. Przypominało mi trochę San Marino - wyglądało tak, jakby od początku było zbudowane jako atrakcja turystyczna. Do tego ta sterylna, nienaganna, niemiecka czystość; dopiero po przyjeździe do francuskiego syfu poczułem się znowu jak w domu.

Po Meersburgu przejechaliśmy już tylko przez Schwarzwald, potem wzdłuż Renu, a w końcu przez Most Europy do Strasburga. I tu dopiero zaczęły się prawdziwe jaja: okazało się, że akademik, w którym miałem mieszkać (La Somme 2), jest cały w remoncie! Pojeździliśmy trochę od Annasza do Kajfasza, ale ponieważ to był sobotni wieczór, to oczywiście niczego nie udało się załatwić i ostatecznie wylądowaliśmy, zupełnie wściekli, w hotelu na obrzeżach miasta.

Następnego dnia woźna w innym akademiku (Paul Appell 3) dała mi tymczasowo pokój do poniedziałku. Wprowadziłem się więc i poszedłem z Ojcem pozwiedzać strasburską starówkę (o tym dok ładniej napisze Wam kiedy indziej, na razie tylko tyle, że jest bardzo ładna). Potem pożegnałem się z Ojcem, który pojechał z powrotem do Krakowa, a ja zostałem sam myśląc, jak to dalej będzie.

W poniedziałek rano można już było załatwiać różne formalności (choć nie wszystkie; niektóre instytucje, zwłaszcza banki, są w poniedziałki zamknięte - something must be different, n'est-ce pas ?). W akademiku powiedzieli mi, że mogę zostać w Paul Appell do końca remontu w La Somme, tj. do października. Musiałem „tylko” przeprowadzić się do innego budynku, co zajęło mi całe popołudnie. Potem poszedłem zapisać się na uczelnię, gdzie dowiedziałem się, że całe to zamieszanie z akademikami to oczywiście nie jest niczyja wina, bo oni sami dowiedzieli się o tym remoncie w poniedziałek rano (sic!!!).

W sumie i tak dobrze na tym wyszedłem, bo innych studentów, którzy byli zarezerwowali pokoje w La Somme kierowali do akademika Robertseau 5, który jest trzy razy dalej od mojego instytutu niż Paul Appell. A mnie pozwolili zostać tam gdzie już zamieszkałem. Problem będzie tylko z t ą kolejną przeprowadzką za miesiąc, bo jeszcze nie wiem, jak te wszystkie moje bety przetransportuję kilka ulic dalej. Mam jakieś 4 tygodnie, żeby coś wykombinować. Pocieszam się tym, że potem będzie już lepiej - będę mieszkał w wyremontowanym akademiku na przeciwko mojego instytutu i pewnie wreszcie będę miał z pokoju dostęp do Internetu.

To tyle na razie. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie z tego dziwnego kraju, gdzie chyba tylko niebo wygląda tak jak w Krakowie. Miłych wrześniowych wakacji i udanych poprawek!

Jedzenie

17 września 2003 r.

Cześć Wszystkim!

W tym liście będzie o zajęciu, które dla Francuzów jest, jak wiadomo, najważniejsze: o jedzeniu. Oczywiście wszyscy niby wiedzą, że Francuzi jedzą ślimaki. Ale kiedy w supermarkecie zobaczyłem ślimaki zapakowane w folię i ułożone w zamrażarce, to jednak pomyślałem sobie: kurde, oni naprawdę to jedzą!

Niestety, ja nie odżywiam się tu tak jak Francuzi i to niekoniecznie dlatego, że ichniejsza kuchnia mi nie smakuje, ale po prostu mnie na to nie stać. Zamiast tego ćwiczę się nieustannie w bardzo ważnej sztuce szukania tańszych substytutów. Jakby ktoś nie wiedział, to substytut to coś, czym można zastąpić coś innego, na co miałoby się ochotę, ale się tego nie ma (tak mnie uczyli na mikroekonomii na pierwszym roku). Na przykład tańszym substytutem masła jest margaryna; zwłaszcza taka do smarowania chleba, na której nie idzie nic usmażyć.

Szukanie tańszych substytutów idzie mi chyba całkiem nie źle. Zresztą w tutejszych supermarketach jest to dosyć ułatwione. Etykiety na półkach podają ceny zarówno w euro, jak i we frankach, a do tego obok ceny za jedno opakowanie podana jest cena w przeliczeniu na standardową jednostkę (kilogram, litr itp.). Oprócz tego w jednym z supermarketów przy najlichszych artykułach danego rodzaju umieszcza się specjalne etykietki z napisem „najtańsze”, żeby można było jeszcze łatwiej znaleźć najtańszy substytut. Przy wejściu do innego sklepu znalazłem tabliczkę, na której było napisane wprost: „tu nie ma produktów wysokiej jakości; tu są produkty tanie”. Nota bene to właśnie ten sklep, w którym robię zakupy. Nazywa się Mutant.

Okazuje się, że zamiast kupować cały ser, można kupić jego tańszy substytut czyli ser tarty – pewnie to jakie ścinki z fabryki, ale da się jakoś jeść. Bleu d’Auvergne jest za to bardzo smacznym tańszym substytutem sera roquefort. Z tańszego substytutu odpestkowanych oliwek, jakim są oliwki z pestkami, ostatecznie zrezygnowałem – szkoda zębów. Tańszym substytutem porządnego wina są zlewki różnych win zmieszanych w jednej butelce; ale nawet to wydało mi się za drogie. Jedyny alkohol, na jaki mnie tu stać, to piwo Ottweiler Pils – 0,40 € / 0,5 l (tańsze od barszczu i do tego niezłe!).

No, a najważniejszym z tańszych substytutów jest tańszy substytut chleba czyli słynna francuska bagietka. To takie dziwne pieczywo, które ma 70 cm długości; o siódmej rano, kiedy jest świeże, nie da się ukroić, bo jest miękkie jak wata; a parę godzin później, gdy sczerstwieje, też nie da się ukroić, chyba że piłą do drewna. Ale to i tak smaczniejsze od tutejszego chleba…

Lodówki niestety nie mam, ale niedawno kupiłem sobie torbę izotermiczną – bardzo tani (1,50 €) i jednak dość odległy substytut.

Samodzielne gotowanie nie jest tu takie trudne. Można na przykład kupić półprodukt do robienia naleśników. Z dwóch paczek, które w sumie kosztują 1,68 €, można zrobić ponad 20 crêpes. Składa się to z mąki, jajek w proszku i soli, które fabrycznie są już wymieszane w odpowiednich proporcjach; wystarczy dodać mleka, tłuszczu, wymieszać i można smażyć. Uważam, że wyszły mi całkiem niezłe; trzeba było tylko uchylić kilka założeń – okazało się na przykład, że naleśniki wcale nie muszą być okrągłe…

Jak do tego wszystkiego je się jeszcze jakieś tanie owoce (gruszki, marchewki…), to można przeżyć nie rujnując się i w miarę smacznie.

Dzisiaj po raz pierwszy poszedłem do tzw. restauracji uniwersyteckiej (resto U), czyli na stołówkę. Posiłek kosztuje 2,60 €; płaci się kartą czipową. Tradycyjny francuski obiad składa się z co najmniej czterech części: przystawek (hors d’œuvre), dania głównego (plat principal), sera (fromage) i deseru (dessert); a do tego wszystkiego pije się, rzecz jasna, wino. Obiad na stołówce wygląda mniej więcej podobnie, ale nie zupełnie. Na przystawki jest jakaś tam surówka. Danie główne to może być mięso, ryba lub pizza. Ja zamówiłem to drugie; były to głównie ziemniaki, jarzyna i może 100 g ryby, która składała się głównie z sosu. Ser niby był, ale na słodko, więc od razu robił za deser. I maluśki jogurcik do tego. Do picia zamiast wina jest woda. Jak chce się pić co innego, to trzeba dopłacić; 0,33 l piwa kosztuje ok. 1,50 €.

I jeszcze na koniec: nie zgadniecie, jak po francusku nazywa się maślanka. Otóż – według napisu na kartonie – jest to: لبن, bo tutaj uważa się maślankę za napój typowo arabski. Pod spodem dopisane jest po francusku, jakby dla ostrzeżenia: „sfermentowane mleko”.

Pozdrawiam i bon appétit !