Luksemburg albo śmierć

Z BanjaWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

Autor: ε══з Коѕtеκ


Znów podniosły się głosy o polskim uporze, kłótliwości i o Polsce jako „chorym człowieku Europy”. Nieprzychylne zachodnie gazety wykorzystały szansę, a nieoczekiwanie dołączył do nich w montypythonowskim stylu dyplomata naszego sojusznika. Czy warto ryzykować nasz wizerunek? Czy opłaci nam się ten upór i czy był potrzebny? O co w ogóle toczyła się gra?


Budżet. Warto podkreślić, że wbrew powszechnej histerii nie była to walka ani kłótnia, ale raczej subtelna dyplomatyczna rozgrywka. Toczyła się o kształt nowego unijnego budżetu na perspektywę finansową 2007-2013. Unia, oprócz przyjmowanych corocznie konkretnych budżetów, ustala budżet na dłuższy okres. Jest on podstawą ustalania wydatków w kolejnych latach i określa m.in. wielkość budżetów rocznych (w proc. DNB – dochodu narodowego brutto; jest to stały dla wszystkich krajów procent) oraz limit przychodów, jakie z Unii mogą dostać konkretne kraje w ramach polityk spójności i strukturalnej (również w proc. DNB, ale dla każdego kraju indywidualnie). Kształt budżetu odzwierciedla główne cele na najbliższe 7 lat, a w związku z tym pokazuje pogląd dominujący aktualnie we Wspólnocie i ustalający jej priorytety.

Unia ustala wygląd nowego budżetu już teraz, gdyż to on jest rusztowaniem na którym buduje się dopiero konkretne inicjatywy i programy. Procedura jego uchwalania wygląda w skrócie następująco: pierwszy projekt opracowuje Komisja (tzw. „strażnik Unii”), przedstawia go Parlamentowi Europejskiemu, a ten go opiniuje. Najbardziej wrażliwym etapem jest jednak uzyskanie zgody krajów członkowskich zebranych w Radzie Europejskiej (złożonej z szefów państw). W praktyce ustalanie budżetu to wielokrotna modyfikacja pierwotnego projektu i „docieranie” kompromisu (Rada podejmuje decyzje jednogłośnie! Swoiste „liberum veto” jest przejawem zasady równości państw). Pierwszy projekt, przedstawiony przez Komisję, bliski był euroentuzjastycznym ideałom pogłębiania integracji. Zakładał bowiem znaczne zwiększenie budżetu (do poziomu 1,24% DNB) i spore wydatki na fundusze dla najbiedniejszych państw (Polska stawała się największym beneficjentem Unii).


Luksemburg. Tamę propozycji Komisji położył niespodziewanie tzw. „list sześciu” (przywódców: Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii, Szwecji i Austrii), postulujący zmniejszenie budżetu do poziomu 1% DNB (czyli cięcia o 200 mld euro). Stanowisko Wielkiej Brytanii, która od wejścia do Wspólnoty reprezentuje konsekwentnie nurt „Europy ojczyzn” (niezwiększanie aktywności, ograniczona integracja, zachowanie silnych państw narodowych), było do przewidzenia. Zupełnym zaskoczeniem okazał się głos Niemiec i Francji – protoplastów powojennej integracji i jej motorów napędowych. Ich stanowisko, stojące jawnie w sprzeczności z dotychczasowymi działaniami, było owocem recesji i rosnącego niezadowolenia ich społeczeństw z kosztów członkowstwa (czego dowodem była np. „kwestia polskiego hydraulika”). List sześciu okazał się przełomem, bowiem kolejne projekty odwoływały się już do niego, a propozycja Komisji poszła w zapomnienie. Parlament Europejski zaproponował podniesienie budżetu do 1,09% DNB. Przeniesienie debaty do kolejnego etapu – decyzji Rady – oznaczało konieczność szukania kompromisu, a główny ciężar spoczął na prezydencji – czyli państwie przez pół roku przewodzącym Unii. Luksemburg zaproponował w czerwcu 1,06% DNB. Według tego projektu Polska miała otrzymać 62 mld euro. Jednak również to cięcie nie zadowalało „sześciu sfrustrowanych”.


Tony. Przejęcie prezydencji przez Wielką Brytanię postawiło pod presją borykajacego się z problemami wewnętrznymi (nowe przywództwo Torysów, niezadowolenie społeczne z interwencji w Iraku) premiera Blaira. Charyzmatyczny Tony zaproponował kolejne cięcia – o 0,03% DNB (około 25 mld euro). Najistotniejsze jednak było to, jakie elementy budżetu miały zostać uszczuplone. Aby przekonać Francję i Niemcy, Blair przewidział zmniejszenie tzw. „rabatu brytyjskiego”(genialny sukces negocjacyjny Margaret Thatcher dający Zjednoczonemu Królestwu co roku okragłą sumkę „w gotówce” za samo członkowstwo we Wspólnocie). Największe cięcia dotyczyć miały jednak funduszy dla nowoprzyjętych państw. Sama Polska traciła ok. 6 mld euro, podczas gdy cała „stara Piętnastka” – 10 mld. Zmniejszenie sumy przewidzianej w propozycji luksemburskiej uznane zostało za zamach na podstawowe zasady Unii, będące przecież powodem przyjęcia nas do Wspólnoty. 6 mld euro to obrazowo np. koszt budowy 1200 kilometrów autostrad! Gra toczyła się jednak nie tylko o pieniądze, bo i tak dostaniemy je spore, ale również o określenie w jakim kierunku zmierza Unia i pokazanie kto się w niej liczy.

Minister Meller, Premier Marcinkiewicz, z tyłu w środku Minister Pietras

Gracze. Z tych powodów polska delegacja na ostatni w tym roku szczyt, jechała do Brukseli z poczuciem racji i zasad po swojej stronie. Paradoksalnie, nowy, konserwatywny i umiarkowanie eurosceptyczny obóz rządzący musiał przyjąć w tej sprawie stanowisko dotychczas zarezerwowane dla euroentuzjastów. Uczynił to, niosąc na sztandarach postulat solidarności w celu wzmocnienia integracji. Zresztą w tej sprawie cała rodzima scena polityczna, łącznie z LPR i Samoobroną, stanęła murem za silną Unią i Brukselą. Trzej główni gracze w polskiej ekipie: Marcinkiewicz, Meller i Pietras, mieli zagwarantować sukces. Minister ds. UE Pietras to wytrawny salonowiec i miłośnik nieformalnych rautów, na których jak wiadomo zapada większość kluczowych decyzji i zawiązują się sojusze. Minister Stefan Meller – urodzony we Francji dyplomata, który szlify zdobywał na najtrudniejszej placówce, w Moskwie – miał zapewnić przychylność Francuzów. Ten duet doświadczonych specjalistów od negocjacji na najwyższym szczeblu uzupełniał nasz nowy premier, przywódca nieopierzony, surowy i nie budzący nadmiaru sympatii. Pozornie negatywne cechy szefa rządu wzmacniały jednak klimat nieprzejednania Polski.


Rozgrywka. Absolutnym minimum była połowa kwoty, jaką chciał nam odebrać Blair (czyli 3 mld euro). Dlatego hasło „Luksemburg albo śmierć” oznaczało w rzeczywistości „pół Luksemburga”. Można stwierdzić, że dotychczasowe profity z członkowstwa w Unii dawały nam „piękną księżniczkę za żonę”, ale zgodnie z umową należała nam się jeszcze „połowa księstwa”. To niewiele w porównaniu z powabną damą. Chodziło jednak o zasady – pokazanie, iż nie godzimy się na reagowanie przez „bogata Europę” na swoje wewnętrzne kryzysy poprzez niweczenie planu wyciągania „biednych wschodnich braci” z pokomunistycznej przepaści. Nowoczesna i konkurencyjna Europa to musi być również Polska.

Jasny cel polskiej dyplomacji napotykał na podstawową trudność. Była nią groźba fiaska grudniowego szczytu i całej prezydencji brytyjskiej. Owszem, można było próbować dogadać się potem z przejmującą przywództwo Austrią, ale ona również była sygnatariuszem „listu sześciu skąpców”. Nie przyjęcie projektu do połowy 2006 roku mogło oznaczać całkowity brak perspektywy finansowej i bazowanie jedynie na budżetach rocznych. Było to dla nas dużo gorsze rozwiązanie. Polska musiała grać tak, aby nie przelicytować i nie przekroczyć granicy grożącej takim scenariuszem.


Rodzinne zdjęcie. Tuż przed szczytem Blair zarzekał się, że przedstawia ostateczną propozycję. Jednak już w piątek szala zaczęła przesuwać się na naszą stronę i pieniądze zaczęły być wykładane na stół. Wytrwałość i kunszt naszej delegacji oraz uświadomienie sobie przywódców „bogatej Unii” wagi zasady solidarności i współodpowiedzialności przyniosło efekt. Wilk pozostał syty i owca cała. Polska wytargowała od Brytyjczyków 3,5 mld euro, Francja i Niemcy uzyskały zapewnienie znacznej redukcji brytyjskiego rabatu, a Tony, tak jak chciał, stał się ojcem nowego budżetu.

Rodzinne zdjęcie szefów państw

Na koniec pozostaje kwestia ewentualnych konsekwencji naszego uporu. Można być pewnym, że twarde nogocjowanie tylko podnosi prestiż kraju i – wbrew pozorom – nie jest to anarchiczne i „dzikie” zachowanie, ale zwyczajna już procedura na szczytach UE. Czesi i Węgrzy, którzy poddali się bez walki, wywalczyli jedynie drobne kwoty, a potwierdzili opinię, że nie zależy im na kształtowaniu polityki wspólnotowej. Zawsze w pierwszym dniu obrad następuje przedstawienie skrajnych stanowisk państw. Cały następny dzień poświęcony jest natomiast gorączkowym, nieformalnym spotkaniom w mniejszym gronie. Kompromis przychodzi zawsze w nocy, dosłownie na godziny przed końcem szczytu. Politycy wiedzą, że muszą się porozumieć, aby rano móc zakończyć zjazd tradycyjnym rodzinnym zdjęciem.